|
Nawigacja |
|
|
Milno na Podolu Najnowszy użytkownik:
Karolinaserdecznie witamy.
Zarejestrowanych Użytkowników: 159 Nieaktywowany Użytkownik: 0
Użytkownicy Online:
Gości Online: 18
Twój numer IP to: 18.97.9.175
Artykuły | 331 |
Foto Albumy | 67 |
Zdjęcia w Albumach | 1883 |
Wątki na Forum | 47 |
Posty na Forum | 133 |
Komentarzy | 548 |
|
|
|
|
|
|
Losowa fotografia |
|
|
Nowe komentarze |
|
|
W poczekalni: |
|
|
Nadesłane Zdjęcia: 0
Nadesłane Artykuły: 0
Nadesłane Linki: 0
Nadesłane Newsy: 0 |
|
|
|
|
|
|
Ankieta |
|
|
Współpraca |
|
|
Zagłosuj na nas |
|
|
|
WIELKA WĘDRÓWKA LUDÓW |
|
|
Listopadowy artykuł 70 ROCZNICA MORDU POŻOGI I WYGNANIA, dotyczył głównie mordów. 70 rocznica naszego wygnania minęła 20 stycznia 2015 roku. W tym dniu 1945, pierwszy transport odszedł do Przemyśla.
Ten wyjazd był następstwem wszystkich wydarzeń 1944 roku. Następstwem stalinowskiego procesu przyłączania polskich ziem wschodnich do Rosji. W warunkach, gdy zdziczałe hordy ukraińskie puszczały z dymem każdą polską zagrodę, a jego mieszkańców wyrzynały w pień, bez względu na wiek i płeć – od niemowlęcia po kończącego życie starca. Pozornie wyjazd był dobrowolny. Ale tylko pozornie, bo jedynie to dawało szansę przeżycia. Każda rodzina polska przeżyła dramat. Musiała porzucić swoją ziemię, dorobek pokoleń i wyruszyć w nieznane.
Na początku 1944 roku coraz wyraźniej dochodziły odgłosy zbliżającego się frontu. To, co normalnie stanowi śmiertelne zagrożenie, dla nas było wybawieniem. Ale nadchodzący Rosjanie nieśli zarówno nadzieję, jak i lęk. Nadzieję na zlikwidowanie ukraińskiego zdziczenia, a lęk przed stalinowskimi rządami. Nikt jednak nawet w najczarniejszej wizji nie przewidział tego, co nas czeka. Nikomu do głowy nie przyszło, że to nasze ostatnie dni na ojczystej ziemi.
Mimo obaw, wkraczające 8 marca oddziały, powitaliśmy jak wybawicieli. Nareszcie mogliśmy spokojnie spać. Banda zapadła się pod ziemię.
W kwietniu zabrano wszystkich mężczyzn na wojnę. W połowie maja ewakuowano nas na wschód. W drodze przeżyłem wstrząs. Pierwszy raz zobaczyłem spalone i zdewastowane polskie zagrody. Szczególnie przygnębiające wrażenie robiło pogorzelisko Kołodna. Zgliszcza częściowo pokrywały już chwasty. 14 lipca 1943 roku, w ciągu trzech godzin zamordowano tam 500 Polaków. Sterczące wszędzie kominy, przypominały wyciągnięte w górę, wzywające pomsty niebios, ręce. Wierzyć się nie chciało, że człowiek może posuąć się do takiego barbarzyństwa. Wszędzie zalegała martwa cisza. My też przejechaliśmy w milczeniu. Tylko poruszające się wargi babci i mamy wskazywały, że modlą się za tych męczenników. Ta wieś zamieniona została w cmentarzysko. Ukraińcy większość zamordowanych pogrzebali w piwnicach i studniach.
A oto skrót wspomnień Marii Wróbel, pod wymownym tytułem: „Tam moje dzieciństwo zostało rozstrzelane”.
14 lipca 1943 roku Kołodno najechało furmankami około 300 upowców. Rozdzielili się na małe grupy i rozeszli po zagrodach. Domy polskie wskazywali miejscowi. Gdy przygnałam gęsi, mama kończyła gotować kolację. Pod wpływem jakiegoś impulsu wymknęłam się do drugiego pokoju, uklękłam przed obrazem Matki Boskiej i zaczęłam się modlić. Po modlitwie zobaczyłam przez okno, idących do nas mężczyzn z karabinami. Tato śmierć do nas idzie! – krzyknęłam. Wyważyli drzwi. Strasznie krzyczeli. Kazali się wszystkim położyć twarzą do ziemi. Mnie chyba anioł kazał wczołgać się pod łóżko. Nic nie widziałam, ale słyszałam przekleństwa, krzyki i strzały. W końcu wyszli, ale ja całą noc pozostałam w ukryciu. Wyszłam, gdy zrobiło się widno. Zobaczyłam pełno krwi i ciała moich najbliższych. Przytuliłam się do zimnej już mamy. Nawet nie potrafiłam płakać. W mojej rodzinie zginęło 6 osób: rodzice, 2 siostry, dziadek i jego siostra. Przeżył brat zabrany do Niemiec. Szłam przez wieś i widziałam jak Ukraińcy wynosili pomordowanych i ładowali na wozy. Jeden z nich powiedział: „Pożegnaj się z mamą”.
Przygarnęli ją obcy ludzie w Nowikach. Tam przeżyła jeszcze jeden napad, ale do nich nie weszli. Brat odnalazł ją dopiero w Opolu.
Nasze przeczucia się sprawdziły. Po przesunięciu frontu na zachód, ponownie zapłonęły polskie wioski. Banderowcy poczynali sobie śmielej niż za okupacji niemieckiej. Tym razem z cichym błogosławieństwem Stalina. Jego specjaliści od brudnej roboty przenikali do band i podjudzali do rzezi. Bo to przyspieszało wypędzanie Polaków i wcielanie polskich ziem wschodnich do Rosji. Rozpoczynało się nasze wygnanie.
Minęło 70 lat, a tamte wydarzenia wciąż są żywe. Wciąż mam przed oczami długi wąż ognia płonącej wioski, strzelające w ciemność olbrzymie płomienie, a w uszach ryk bydła i przeraźliwe wycie psów. Straszny był też powrót do pokrytej dymami wioski. Dopalające się budynki, zwłoki pomordowanych, zwęglone zwierzęta, lament kobiet i płacz przerażonych dzieci przy zgliszczach, to obrazy, z którymi nie rozstanę się do końca życia.
Od tej pory nikt się nocą nie rozbierał. Nawet dzieci spały w ubraniach. Dorośli drzemali na siedząco, lub na słomianym barłogu. Przed każdym ocalałym, zatłoczonym do granic możliwości domem, czuwały warty. Do wioski, co rusz wpadali uzbrojeni rabusie. Gontowa spłonęła w grudniu. Tak rozpoczął się ostatni akt, tego ponurego scenariusza mocarzy – wygnanie z ojczystej ziemi.
Choć to ogólnie znane sprawy, przypomnę je w skrócie w tym smutnym jubileuszu.
Rosjanie nie dali nam żadnej ochrony. Twierdzili, że nie mają ludzi, bo wszyscy walczą na froncie. Ale na Akowców mieli aż w nadmiarze. Radzili jedynie, aby się przygotowywać do wyjazdu za Bug. Dawali też do zrozumienie, że na opornych znajdą sposób. A w tych sprawach byli prawdomówni. Był to dramatyczny wybór, ale robiliśmy wszystko, aby uniknąć wyjazdy na Wschód.
Na polecenie władz, Polacy z okolicznych wiosek przenieśli się do Załoziec. Do każdego domu dokwaterowano po dwie trzy rodziny. W tej ciasnocie nie było mowy o zachowaniu choćby podstawowej higeny. Rozpowszechniła się wszawica. Posiłki gotowano na zmiany. Ludzie ustawili się w długiej kolejce po karty ewakuacyjne.
Tak przeżyliśmy najsmutniejsze Boże Narodzenie. Ja z mamą i sąsiadką, noc wigilijną, spędziłem w piwnicy spalonego domu. Z ciemności, dyskretnie, podglądaliśmy jak rabusie grabią to, co jeszcze zostało. Zaatakowali też plebanię, ale wszystkim udało się wymknąć. Przed południem usługiwałem księdzu przy ostatniej mszy. Pierwszy raz kościół nie rozbrzmiewał radosnymi kolędami. Zaledwie garstka przygnębionych ludzi w niej uczestniczyła. Wyjeżdżajcie zaapelował ksiądz. Już dość polskiej krwi wsiąkło w tę ziemię. Tak pożegnaliśmy nasze domy, sioło i ojczystą ziemię. Ziemię, której bronili i od 400 lat uprawiali nasi przodkowie.
20 stycznia pierwszy transport odszedł do Przemyśla. Drugi z nami 30, w kierunku Tomaszowa Lub. Dzieci siedziały okutane w różne łachy, po których łaziły tabuny wszy. Żarły niemiłosiernie. Nie miały żadnego zrozumienia dla naszej doli. Drugiego lutego zatrzymał się w Bełżcu. Dramatycznie rozpoczęliśmy pobyt na lubelskiej ziemi. Wzdłuż wagonów ludzie grzali się przy ogniskach. W jednym wybuchł pocisk i zabił Stefcię Zawadzką i Marysię Łucyk. Trzeci transport dotarł do Bełżca 15 lutego. Wszy nas dopadły, ale nie poucztowały długo. Reszta naszych ziomków, do kwietnia czekała na stacji w Zborowie. Zimą, na rampie, pod gołym niebem, o głodzie i chłodzie. Trawiły ich wszy i choroby. Z wycieńczenia, zimna i głodu, zmarła Anna Zając z dwiema córkami. Trzecia dojechała na zachód, ale nie pożyła długo. Zmarła tam również staruszka Zaleska i wielu z innych miejscowości. Obok stacji utworzył się spory cmentarzyk. Władza ludu pracującego i tu pokazała swoje prawdziwe oblicze. To, że w tych warunkach wielu zachoruje i nie przeżyje, dla Rosjan nie miało żadnego znaczenia. Stalin dla realizacji swoich celów, poświęcał miliony. Na początku kwietnia skierowano ich bezpośrednio na Zachód.
Wszystkich, którzy dotarli do Bełzca, rozlokowano we wioskach wokół Tomaszowa. Większość w poukraińskich zagrodach. Ich w tym czasie przesiedlono na nasze tereny. Nam przydzielono małe gospodarstwo w Rogóźnie. Składało się z budynku mieszkalno-inwentarskiego oraz niewykończonej komory i stodółki. Sporą przestrzeń zajmował trzon kuchenny z okapem i piec do pieczenia chleba. Powierzchnia użytkowa nie przekraczała 17 metrów. Sień pełniła też funkcję spichlerza. W budynkach nie było żadnego zapasu ziemniaków ani paszy. Na domiar złego, wcześniej wprowadziło się tam miejscowe małżeństwo z dzieckiem. On był w wojsku. Na tej powierzchni cisnęło się 6 osób i kołyska. Mama ze względu na dziecko, zgodziła się na taki stan do wiosny. W rewanżu za dobre serce, okradała nas ze skromnych zapasów.
Mizernie zapowiadała się nasza przyszłość. Takie gospodarstwo z trudem mogło wyżywić jedną rodzinę, a przydzielono je nam z Zawadzkimi. W sumie był to ochłap, za pozostawione dwa zasobne gospodarstwa. Większość trafiła podobnie, a rodzina Michała Głowackiego i Ludwiki Zając, jeszcze gorzej. Ich ulokowano w jednym pokoju u zamożnego gospodarza, bez przydziału ziemi. Władze nie przyłożyły się nawet zbytnio, aby nam pomóc przetrwać zimę. W ramach pomocy przesiedlonym, otrzymaliśmy dwa baloty spleśniałego siana i 400 złotych zapomogi, co nie pokrywało nawet podstawowych potrzeb. Mogliśmy też na kartę ewakuacyjną zjeść talerz zupy w stołówce Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w Tomaszowie. Wydawali również chleb, ale jak często nie pamiętam. Większość ze względu na odległość, nie korzystała z tego. W innych wioskach sołtysi zrobili pomocową zbiórkę paszy i żywności. Nasz palcem nie kiwnął. Na szczęście trafiliśmy na ludzkich sąsiadów, którzy pozwalali urżnąć sieczki, pożyczyli trochę ziemniaków na odrobek i pomogli przetrwać zimę.
Odetchnęliśmy dopiero wiosną, gdy zwierzęta wyszły na pastwisko. Gdy odpadł problem paszy i przybyło mleka. Wyprowadziła się też sublokatorka. Mama z babcią pobieliły ściany, wyszorowały wszystko i zrobiło się zupełnie przytulnie.
Wieś lubelska nie była zamożniejsza od kresowej i podobnie rozdrobniona. Różniły ją jedynie budynki. Tam dominowały trzyizbowe (dwa pokoje z kuchnią) i sienią, tutaj jednoizbowe - nowsze z kuchnią. U nas takie już zanikały. Ponadto tam ściany wykonywano z gliny, tutaj z drewna. Poziom życia również zbliżony. Wszyscy chodzili boso i większość nosiła odzież z samodziałowego płótna.
W maju przeżyliśmy radosne zakończenie wojny. A trochę wcześniej dramatyczne wydarzenie. W Łosińca Anna Zając popędziła krowę na pastwisko w lesie i już nie wróciła. Poszukiwania nic nie dały. Nie trudno się domyśleć, że napadł ją bandzior, aby zabrać krowę. Staruszka musiała mocno bronić swojej żywicielki, więc ja zabił i zakopał gdzieś pod krzakiem. Szczęśliwie przetrwała rzezie ukraińskie, a tu odebrał jej życie polski bandyta, godny banderowskiego zbira. Wszyscy byli wstrząśnięci. Rodzina nie mogła nawet, zrobić jej chrześcijańskiego pochówku.
W tym czasie władze zaczęły zachęcać do wyjazdu w rejon Przemyśla. Skorzystały z tego wszystkie rodziny z Sabaudii i któreś z Łosińca. Rozpoczęły się też powroty starszych mężczyzn z wojny. Krótko po tym, ruszyła agitacja nawołująca do wyjeżdżania na „Ziemie Odzyskane”. Władze kusiły większymi gospodarstwami i dostatkiem ziemi. Wyjazd był dobrowolny. Ludzie sami organizowali grupy wyjazdowe i zgłaszali do PURu. Nasza liczyła 17 rodzin. Nie wiedzieliśmy, co nas tam czeka, ale tutaj pozostawała jedynie wegetacja. Stopniowo, grupami, wszyscy wyjechali na Zachód. Na miejscu tylko trzy rodziny zostały.
Na początku lipca siedzieliśmy już w wagonach i czekali na podłączenie do jakiegoś transportu. Tam w Bełżcu, przeżyłem rzadką radość. Już o tym pisałem, ale powtórzę. Zupełnie nieoczekiwanie zjawił się na stacji mój ojciec. Ktoś krzyknął: „Piotr idzie”. Jaki Piotr? – myślę. Ale poleciałem tam z innymi. Przyglądam się nadchodzącemu z walizkami mężczyźnie i oczom nie wierzę. Tak. To tato. Wracał z Niemiec i w Lublinie od naszych żołnierzy dowiedział się, że jesteśmy osiedleni koło Tomaszowa. Był tym mocno zaskoczony. Nic nie wiedział o mordach i wygnaniu. Wysiadł w Zamościu, okazyjnym transportem dostał się do Tomaszowa, dalej pieszo do Łosińca, a stąd na stację. Dotarł w ostatniej chwili. Piątego lipca ruszyliśmy w drogę. Ale w zupełnie innych nastrojach. Po sześciu latach znowu razem i z nadzieją na poprawę bytu.
Ten etap naszej tułaczej wędrówki, okazał się wyjątkowo długi i męczący. Szczególnie dla dorosłych. Wszyscy nastawili się na kilkudniową podróż, a trwała ponad sześć tygodni – dokładnie 45 dni. Teraz taką odległość pociąg pokonuje w niecałą dobę. Wówczas mogło to trwać dwie. Resztę czasu wypełniły postoje. Często wielodniowe.
Wszystkie stacje były zatłoczone transportami z wojskiem, powracającymi z robót w Rzeszy i z wygnańcami kresowymi. Tych na bocznicach stało najwięcej. Na wschód jechały też transporty z jeńcami i robotnikami rosyjskimi, wyzwolonymi przez wojsko. Nie brakowało również pociągów przewożących różne towary, z doczepionymi wagonami dla ludzi. Sporo różnej maści szabrowników jechało na rabunek pozostawionego przez Niemców mienia, inni wracali obładowani łupem. Wagony z cywilami przepełnione były do granic możliwości. Wielu jechało na dachach. Już nigdy później kolej nie była tak przeciążona, jak w czasie tej wielkiej wędrówki ludów. Pierwszeństwo przejazdu miały transporty wojskowe i z mieniem zdobycznym wywożonym do Rosji. Wszystkim sterowali Rosjanie i w pierwszej kolejności swoje interesy zabezpieczali. Polska administracja miała mały wpływ na bieg wydarzeń. W zasadzie tylko wykonywała ich polecenia. Sowieci bardzo gorliwie zajęli się naszym wysiedleniem, natomiast dalszy los wypędzonych ich nie interesował, a polskie władze w tych warunkach, miały ograniczone możliwości.
Wszędzie grasowali złodzieje. Rosjanie też prowadzili rozbój w biały dzień. Na noc wagony ryglowaliśmy od środka, a przy zwierzętach zawsze ktoś czuwał. Mężczyźni, którzy wrócili z wojny, chodzili w mundurach. To odstraszało napastników. Ze względu na brak urządzeń socjalnych, wszystkie zarośla i ustronne miejsca, były zanieczyszczone.
Po tygodniu skończyły się zabrane zapasy paszy dla zwierząt i spiętrzyły trudności żywieniowe. W pierwszych dniach, głód zaspakajała kromka chleba i kubek mleka, ale chleb szybko się skończył. Mleka też ubywało, bo niedożywione krowy coraz słabiej się doiły. W wagonach nie było piecyków do gotowania potraw. Coś ciepłego można było upichcić jedynie na ogniskach przed wagonami. Niejednokrotnie jałową zupinę gotowano na kilku postojach. Na gwizd lokomotywy gorące garnki wstawiano do wagonów i jechaliśmy dalej. Kobiety próbowały piec przaśne placki, ale ze względu na brak tłuszczu, przylegały do blach i mocno się przypalały.
Teoretycznie wyżywienie zabezpieczały punkty PURów. Rozmieszczone je niestety tylko na większych stacjach i rzadko trafiał się tam postój. Aby nie zapychać głównych węzłów, transporty z przesiedleńcami zatrzymywano na mniejszych stacjach. Na jednej z większych, Jaśko Majkut chwycił wiaderko i poleciał szukać punktu żywnościowego. Po kilku minutach wracał ze sporą porcją zupy i bochenkiem chleba pod pachą. Natychmiast ruszyli tam inni. Żywność wydawano na karty ewakuacyjne. Nie minęła godzina, a wszyscy zajadali się chłodnawym krupnikiem i czerstwym chlebem. Taka biesiada trafiła się nie więcej jak trzy razy. Nikt wówczas nie wybrzydzał z jedzeniem, ale czymś trzeba było głód oszukać. Jestem pełen uznania dla naszych heroicznych matek. To dzięki nim przetrwaliśmy trudne czasy.
Na wszystkich postojach ludzie rozbiegali się z sierpami, aby ściąć trochę trawy. Utrzymanie zwierząt w jakiej takiej kondycji, stanowiło pierwszoplanowe zadanie każdej rodziny. Krowy nas żywiły. Ten problem znikł dopiero na terenach poniemieckich, gdzie na każdym postoju można było nakosić dowolną ilość paszy.
Tereny zachodnie okazały się rzeczywiście atrakcyjne. Wszędzie budynki były murowane, osiedla okazałe i zadbane, a wysokie kominy wskazywały na uprzemysłowienie. Krajobraz psuły dość liczne zniszczenia wojenne. Nasz transport zatrzymał się w Pyrzycach. Śródmieście zalegały ruiny. Tylko w bocznych ulicach trochę budynków ocalało. Zarówno one jak i domki na obrzeżach, były ogołocone z wartościowego wyposażenia, ale umeblowane i nadające się do zamieszkania. Przykre wrażenie robił ogólny bałagan, powybijane szyby i porozrzucane pierze. Miastem chyba jeszcze rządzili Rosjanie, bo dość dużo się ich kręciło. Magazynu na stacji pilnował wartownik. Trzymali w nim różne mienie poniemieckie i rowery.
Sądziliśmy, że nas wyładują i osiedlą w jednej z pustawych wiosek. Po kilkudniowym postoju powlekli jednak dalej. 20 sierpnia pociąg zatrzymał się w Chwarstnicy. Przed nami było już tylko Gryfino i Odra - nowa zachodnia granica Polski. Wichry wojny zagnały nas z Kresów Wschodnich na Zachodnie. Stąd przewiezieni zostaliśmy do odległej, położonej nad Odrą Ognicy. Tuż za zabudowaniami płynęła rzeka. Wieś tylko częściowo była zasiedlona. Władzom zależało na wypełnieniu jednego z ostatnich pustostanów. Po rozpoznaniu wszyscy zgodnie orzekli, że za mało tu ziemi do uprawiania rolnictwa. Daleko też do stacji kolejowej i miasta. Nie brakowało natomiast komarów. Nad łąkami unosiły się chmary tych krwiopijców. Mężczyźni natychmiast wyruszyli na poszukiwanie innej wioski. Dwie trzy rodziny, wszędzie można było ulokować, ale nam chodziło o wszystkich. Nikt nie dopuszczał myśli, aby rozproszyć i tak już małą grupę z rodzinnego sioła. Kobiety w tym czasie uzupełniały naczynia i sprzęt gospodarstwa domowego. Zbierały też porwane poduszki, pierzyny i różne fatałaszki. Prały to, zszywały i przywracały do użytku. We wszystkim mieliśmy braki, więc każda zdobycz się liczyła. My paśliśmy krowy i gorączkowo zbierali części rowerowe. Każdy chciał jak najszybciej zmontować pojazd swoich marzeń. Wkrótce rowery mieliśmy gotowe, ale z ogumienia tylko strzępy się trafiały. To może dziwić, ale rower miał wówczas większą rangę niż teraz samochód.
Ostatecznie końcową przystanią tej grupy, stały się Pacholęta. Mieszkało już tu kilka rodzin kresowych i sporo powracających z robót w Rzeszy. Niemców przesiedlono wcześniej. Z opowiadania wiem, że wojsko dawało im 24 godziny na przygotowanie, formowało w kolumny i doprowadzało do Odry. W drodze często napadali je czerwonoarmiejcy, ale płoszyli ich silną strzelaniną w górę. Dalej kolumnę przejmowali Rosjanie i tam mieli już pełną swobodę działania. Ci, którzy zostali skierowani bezpośrednio na Zachód, zastali sporo miejscowej ludności i krótko z nimi mieszkali. Masowe przesiedlenie Niemców, to następstwo naszego wygnania. Mocarze musieli gdzieś ulokować milionowe rzesze usuniętych Polaków. Choć formalnie usunięto ich za Odrę za wywołaną wojnę, opuszczali swoje domy z takimi jak my uczuciami. To po prostu bardzo bolało.
Zapuszczanie korzeni w nową ziemię, okazało się długotrwałym procesem. Wpłynęło na to głównie, dość długo utrzymujące się poczucie tymczasowości. Początki były trudne. Wszystkiego brakowało. Zagospodarowywanie ziemi postępowało wolno, ze względu na brak koni. Ale nasi ludzie zahartowani w trudnych warunkach, dość szybko się z tym uporali. Żaden kawałek ziemi nie pozostawał długo ugorem i niedostatek szybko został przepędzony.
Co prawda władza ludu pracującego mocno nadszarpnęła to kolektywizacją, ale na krótko. Dłużej gnębiła kontyngentami za groszową opłatą.
Tę bezprecedensową, powojenną wielką wędrówkę ludów, wywołali trzej mocarze. Oni zdecydowali o losach wielu ludów, bez pytania ich o zdanie. Roosevelt i Churchill oddali Stalinowi pół Polski. Ci cywilizowani mocarze, obrońcy człowieka, dla własnych korzyści, pozbawili nas nie tylko elementarnych praw, ale nawet złudzeń. Z zimną krwią wydali kresową ludność polską na łup barbarzyńcom. Podobnie jak nas, sprzedali też Litwę, Łotwę i Estonię. Jedynie Finlandia w krwawej walce, zdołała oprzeć się rosyjskiemu imperializmowi. Została okrojona, ale uratowała suwerenność. Wystarczy porównać straty wojenne, by wyzbyć się złudzeń. Co prawda formalne decyzje zapadły dopiero w lutym 1945 roku w Jałcie, ale Stalin już w 1944 miał pewność, że jego żądania będą spełnione.
Oni są odpowiedzialni za bestialskie mordy, spalone wioski i rozstrzelane dzieciństwa. Bo to następstwo ich decyzji.
Teraz psychiatrzy wyprowadzają ludzi ze stresów. My w warunkach mordu i pożogi, musieliśmy sobie radzić z tym sami. Nie rzadko dziecko ukryte w jakimś kąciku, jak Maria Wróbel, rano stawało bezradne nad zbroczonymi krwią, zamordowanymi bliskimi. Po tym wstrząsie wychodziło na drogę i otępiałe szło przed siebie. Brali je w opiekę ci, którym udało się przeżyć. To pozostawiło trwały ślad na psychice każdego z nas i do końca wracało w koszmarach sennych.
Ci „sprawiedliwi”, głoszący się obrońcami demokracji i praw człowieka, zupełnie przeoczyli ukraińskie ludobójstwo kresowych Polaków. Umknęła ich uwadze największa zbrodnia ostatnich czasów. Nie zauważyli 200 tysięcy zamordowanych naszych rodaków. Wywierają nawet ciche naciski, aby nie nagłaśniać tego problemu. Podobnie, wcześniej, zachowali się w sprawie mordu katyńskiego.
To, że we Lwowie stoi olbrzymi i w każdym mieście mniejszy pomnik kata narodu polskiego Bandery, to też efekt tego zakłamania. Nie przeszkadza im również sprzeczny z prawami człowieka, rozwój nacjonalizmu ukraińskiego i gloryfikacja UPA..
Prezydent Poruszenko dzień 14 października ogłosił świętem narodowym. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że to data powstania UPA. Wszystkich, którzy w niej służyli, nazwał bohaterami narodowymi i chce im nadać prawa kombatanckie. Twierdzi, że walczyli oni z Rosją o wolną Ukrainę.
Panie Poruszenko! To kłamstwo! UPA utworzona została by mordować Polaków. To nie bohaterowie, lecz zbrodniarze. Ich ręce zbroczone są polską krwią. I tak to już jest zapisane w historii. Z Rosją wspólnie z Niemcami, walczyła ukraińska dywizja „SS Galizien”.
W czasie grudniowego pobytu w Polsce, powtórzył słowa polskich biskupów: „Wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. To hipokryzja i próba zrównania win. Nie można jednocześnie uznawać zbrodniarzy za bohaterów i darzyć szacunkiem ich ofiar. Ponadto, co on nam wybacza? Humanitarną akcją „Wisła” chce zrównoważyć 200 tysięcy zamordowanych Polaków? Czas na opamiętanie.
Nasi przywódcy też oślepli. Mimo odradzania antypolskiego nacjonalizmu, maniakalnie doszukują się w tym szansy pojednania. Ta droga nie prowadzi do zgody, lecz neobanderyzacji Ukrainy.
Prawdy nie da się zagłuszyć i tylko na niej można budować poprawną przyszłość. To ludobójstwo już jest przez naród potępione i osądzone tak, jak przez lata przemilczany mord katyński.
Adolf Głowacki
|
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
|
|
|
|
|
|
Oceny |
|
|
|
O projekcie |
|
|
Inicjatorem i fundatorem założenia strony był Milnianin, Pan Władysław Zaleski z Warszawy. Od roku 2009 projekt Milno na Podolu jest prowadzony nieodpłatnie przez wolontariuszy. Coroczna opłata za miejsce na serwerze internetowym i nazwę domeny milno.pl jest pokrywana ze składek uczestników Zjazdów Milna i Gontowej
|
|
|
|
|
|
Zmień wygląd strony |
|
|
Logowanie |
|
|
Krótkie wiadomości |
|
|
Najnowsze zdjęcia |
|
CTracker - cback.de
|