„Galicja w dobie autonomicznej 1850-1914 „
Dodane przez maria dnia Marca 18 2011 14:55:20
"Galicja w dobie autonomicznej 1850-1914 "
Wybór tekstów w opracowaniu Stefana Kieniewicza
OSSOLINEUM 1952r.

Rolnik w Santa Catharina, syn gospodarza w województwie lwowskim ur.1870 r.

Jestem rodem z Milna w parafii załozieckiej a z guberni lwowskiej. Było to w roku 1895 jak ludzie emigrowali w obce kraje do tej to Brazyli, tak i ja razem z ludźmi wyjechałem do swoich rodziców sam jeden dlatego, że w domu mojego ojca byli wielkie niedostatki, brakowało funduszu a nie było gdzie zarobić, pola nie miał ojciec tylko siedem morgi a familija była duża i matka tyż była już nie rodzona, ale druga, a było ode mnie starszych dwóch braci i jedna siostra, już pożenione, ja tyż miałem już swoje lata już byłem w 25-ym roku. Myśle sobie, ludzie tak się rachują już i sprzedają swoje pola, coś pięć famili razem i zbierają się iść do Brodów za paszportem, tak ja mówię do ojca, ja tyż chciałbym pojechać, gdybyście mi pozwolili. A ojciec mówi, ty chciałbyś jechać, a pieniędzy gdzie.
Nic ja nie mówię, bo znam dobrze, co pieniędzy nie mają, tilko się zasmucił, tak ojciec widzi, żem taki smutny, potem mówi do mnie, dobrze ,jeśli poszukam dla ciebie pieniędzy to pojedziesz. Tak ja się ucieszyłem i zaraz z ludźmi poszedłem do Brodów po paszport. Poszło nas razem coś dziesięciu, przychodzim na drugi dzień przed wieczorem do Brodów, pytamy gdzie tu jest starostwo, pokazali nam drudzy ludzie. My się patrzym a tam pełniutki ganek ludzi, czekają już po parę dni. Byli to ludzie obcy, my ich nie znali, tak i my musieli z nimi czekać. Na drugi dzień około 10-ej godziny wpuszczono nas do kancelarii wszystkich i pan starosta pyta się, skąd wy ludzie, z Milna, tak jest, proszę pana, odpowiadają wszyscy, dobrze dzisiaj nie dostaniecie paszportów aż na drugi dzień i z niczym wyszliśmy od pana starosty i poszliśmy do szynku, żeby troszkę zjeść i wypić, bo już każdy głodny i zmęczony i do tego zakłopotany, sam człowiek nie wie, co ma począć a szyfkarty już pokupili naprzód u niejakiego Michała Murawca, a szyfkarta kosztowała 10-sięć guldenów albo ryńskich, bo kto miał szyfkarte, to mógł jechać na koszt brazylijski, ja sam jeden nie potrzebowałem szyfkarty tilko te, co z familiją jechali. Nareszcie tak się poradzili mówiąc, gdyśmy już wszystko swoje poprzedali cośmy mieli i popłakali się a za paszportem drugi raz iść to i tak nie dostaniemy, tilko się zmarnujemy i więcej nic. A ja nic nie mówię, bo nic nie mam i z tym wrócili do domu co poszli. Potem mój sąsiad mówi, kiedyśmy nie dostali paszportu to pojedziemy tak na boże wole, a za boską pomocą zajedziemy. /......./
Wróciłem do domu jakoś to było we czwartek czy piątek, w niedziele poszedłem jeszcze raz do kościoła i przystąpiłem do spowiedzi i komuni św. i po tej samej niedzieli w poniedziałek poszedłem do pana naczelnika po świadectwo, że nie jestem złodziejem ani lampartem itd. A we wtorek byli już wszyscy gotowi i ja tak samo. Ojciec dał mi 50 koron, bo więcej nie miał to i to dobrze, podziękowałem ojcu i poprosiłem o błogosławieństwo a we środę rano to już było 25 października zaczęli wyjeżdżać pięć famili, razem zebrało się mnóstwo ludzi a wszyscy byli zatopieni myślą o Brazeliji, jedne gadają o Brazeliji, drudzy o podróży, trzecie płaczo i żegnajo się, wszystko było pomieszane,
Po południu około 3-ciej godziny wyjechaliśmy z naszej rodzinnej wioski. Jechaliśmy cało noc do Zborowa, pierwszej stacji kolejowej, tam się rozwidniło, zaraz wszyscy poszli po bilety, zabrali do Krakowa, przyjechaliśmy już po zachodzie słońca na stacje krakowskie, ale miasta nie widzieliśmy, tam wysiedli z koleji, bo dalej nie szła i zaraz jeden człowiek przyszedł do nas, spytał gdzie jedziemy, to chodźcie ze mną, zaprowadzę was do gospody, przynocujecie i raniutko zabierzecie bilety i pojedziecie dalej i podziękowali jemu za dobrą radę, wtenczas poznosili swoje bagaże, wszystkie do środka, sala była duża, wtenczas wszystkie posiadali do kolacyji, byli zakłopotani tą podróżą. Trocha rozmawiali o swoich przygodach a potem poszli spać. Noc jesienna długa, powysypiali się, raniutko pozrywali się, jeszcze ciemno, bali się, żeby kolej nie odeszła bo miała odchodzić o 7-ej godzinie, no rozwidniło się poszli po bilety, zabrali do Widnia. Wrócili z biletami zaraz wynosili swoje ładunki do kolei. Popakowali wszystko i zaraz o 7-mej godzinie ruszyła kolej dalej do Widnia i nie zadługo przychodzili do nas konduktor, by mu pokazać bilety, by on ich pomarkował i odejszył od nas do drugiego wagonu, tak my jedziem i jedziem , już i słońce blisko zachodu i jeszcze nima miasta, już się oprzykrzyło, już zaczął mrok zapadać, robi się coraz ciemniej aż tu niezadługo kolej gwiżdży i stała. Zaraz przyszedł pan konduktor odebrać bilety, mówi to już Wideń, tak wychodzim z wagonu na banhof, tam nas złapali, bo z Widnia chłopców nawracali, którzy jeszcze nie skończyli 24 lat. Tak mnie policjant zaraz wzioł mnie za ramie i trzymał, ja stoje, a było nas osiem chłopców, jak wszyscy wyszli z wagonu, a policjanci już wszystkich trzymają, tak mnie najsamprzód policjant prowadzi do jakiejś kancelarii i stał za mną po tyle, a ten pan doktor czy pan starosta siedział przy stoliku popatrzył się na mnie, ja na niego, tyż się patrze, on wstał, wzioł mnie za renke a drugi za puls i pyta mnie,ty zdrów, ja mówie tak, jestem zdrowy, a z kim ty jedziesz, a tu za policjantem stoi mój sąsiad , świci łysiną i jego familija, cztery córki i żona. Mówie jade z nimi, nu dobrze a skończyłeś klasy, tak jest, mówie, no to jedź. Tak ja zaraz wyszedł, już mnie milicjant nie trzymał, tylko co jeden robotnik nosił drzewo do palenia i mówi do mnie, macie szczęście człowieku bo tutaj dużo nawracają młodych.