cz.07. LATA ZNOJU I ODBUDOWY
Dodane przez Adolf dnia Maja 10 2013 13:02:07
Adolf Głowacki:
"NIEZWYKŁE CZASY, LUDZIE I ZDARZENIA..." Szczecin 2013



7. LATA ZNOJU I ODBUDOWY


Tak to wyludniona, wycieńczona, obdarta i głodna, wkraczała wioska w międzywojenne dwudziestolecie. W okres tytanicznej pracy, wyrzeczeń i mozolnej budowy swoich zagród.
Początki nie napawały optymizmem. Ten obszar od listopada 1918, prawie do końca 1919 roku, pozostawał pod panowaniem Zachodniej Ukraińskiej Republiki Ludowej (ZURL). Sytuację pogarszał fakt, że Polska, która powstała 11 listopada 1918 roku, prowadziła z nią wojnę. Toczyły się walki o Lwów i inne miasta, a cały obszar podporządkowany był prawom wojennym. Polaków prześladowano i pod byle pretekstem rozstrzeliwano. 19 letniego brata mojego dziadka, Letkiego Piotra oraz dwóch jego sąsiadów w zbliżonym wieku, Deca Marcina i Józefa, zastrzelili za rzekome szpiegostwo.
Ograbiali z dobytku i mundurów, a często również mordowali, powracających z wojny Polaków. Między innymi z trudem zachował życie i doniósł do domu jedynie pas wojskowy, Jaśko Pawłowskiego-Krąpiec (1893-1967) z Paświska. Po latach tak wspominał tą przygodę:

Gdy wracałem z wojny, ukraińskie wojsko zdarło ze mnie mundur i dało jakieś stare łachy. Został mi tylko pas wojskowy. Już w pobliżu domu i to chcieli zabrać. Ale nie dałem. Prowadźcie do oficera – zażądałem. Ten wysłuchał mnie i powiedział: „Sporo się nawojował i nie tylko na ten pas zasłużył. Puścić go wolno”;

Dom Krąpca był miejscem spotkań i męskich pogawędek. Przy dymkach papierosów omawiano sprawy gospodarskie oraz różne nowinki miejscowe i ze świata. Często przewijały się też wspomnienia wojenne. Nie brakowało również różnych bajań o strachach i duchach. A było tego dawniej sporo. Nocą na skrzyżowaniach dróg, przy cmentarzach, na starych pobojowiskach i w miejscach tragicznych wypadków, zawsze coś się działo. Szczytową porą była północ. Dzieci słuchały tego z zapartym tchem, a później śniły się im koszmarki.
Na pogawędki gromadzono się też u Hawryszczaka i u Maciołków.

Józef Szwerydów-Łoik (1881-1976). Kamionka, Sulimierz, Szczecin.
Józef w czasie I wojny walczył na włoskim froncie i tam dostał się do niewoli. Po wojnie wszystkich internowanych przez Włochów, gen Józef Haller zwerbował do Armii Polskiej formowanej we Francji. Ze względu na kolor mundurów, nazywano ją błękitną. Łoik też ubrał błękitny mundur, razem z tą armią wkroczył do Polski i w 1920 roku uczestniczył w krwawych bojach z bolszewikami pod Warszawą. Wniósł tam swoją cząstkę do wiekopomnego zwycięstwa oręża polskiego, nazwanego „Cudem nad Wisłą”. Bo to był cud. Polska Armia pod dowództwem Piłsudskiego, odniosła druzgocące zwycięstwo, nad miażdżącą liczebnie przewagą Rosjan, podyktowała warunki rozejmu i linię granicy na wschodzie.
O być albo nie być Polski i Europy, walczył tam też Mikoła Jantoszków-Zawadzki.
Stalin do końca nie mógł strawić tej klęski i w 1939 roku wszystkich uczestników bitwy warszawskiej wraz z rodzinami, skazał na Sybir. Łoikowie i Zawadzcy byli na liście, ale nie zdążyli ich wywieźć. Weteranów tej bitwy, Lichwiarza i Hłynczuka z lasu, oraz Antoniego Deca (Bobyk) z parcelacji, z rodzinami, wywieźli w pierwszym rzucie.
W I Wojnie Światowej poległo 400 tysięcy polskich żołnierzy. Wielu nie wróciło też do Milna. Mój dziadek Antoni Letki (1896-1918) szczęśliwie przetrwał wszystkie boje, ale po zakończeniu działań wojennych, zmarł na czerwonkę. Nawet nie wiadomo gdzie jest pochowany.
Wojny zawsze zabierają ojców, a samotne matki skazują na ciężką pracę i trud wychowania dzieci. Przykładem takiej doli, jest moja babcia Michalina Letka (1894-1985). Zaledwie rok cieszyła się małżeństwem. Córkę Stanisławę urodziła we wrześniu, miesiąc po zabraniu męża na wojnę. Miała wówczas 20 lat. Ewakuację oraz pierwsze lata odbudowy, przetrwała u rodziców Zawadzkich. W epidemii tyfusy straciła matkę, siostrę i brata. Od 1922 do 1930 roku, samotnie borykała się z oporną ziemią. Mama w tych warunkach też nie miała beztroskiego dzieciństwa i od wczesnych lat jak mogła, wspierała zapracowaną babcię.
Odetchnęła, gdy mama w wieku 16 lat wyszła za mąż. Małżeństwo w tak młodym wieku, podyktowane było brakiem mężczyzny w gospodarstwie. Odetchnęła, ale nie odpoczęła. Tato kupił sąsiednią działkę i przystąpili do budowy domu oraz budynków gospodarczych. Ostatnią inwestycją była studnia wybudowana w 1937 roku. Dalsze plany pokrzyżował wybuch wojny w 1939 roku. Tato w pierwszym poborze został zmobilizowany i już nie wrócił. Dostał się do niemieckiej niewoli. Przez kolejnych sześć lat znowu same zmagały się z gospodarstwem i kontyngentami. Babcia nie wyszła ponownie za mąż. Wstąpiła do świeckiego Trzeciego Zakonu św. Franciszka z Asyżu.
Dziadków swoich nie znałem, zmarli w 1918 roku, już po zakończeniu działań wojennych. Jeden na czerwonkę, drugi na tyfus. Natomiast babcie dokonały żywota w Pacholętach. Obie należały do pokolenia, które objęła I i II Wojna Światowa. Dzieliła je spora różnica wieku. Michalina była 24 lata młodsza.
Anna Głowacka żyła 81 lat (1870-1951), z tego tylko 6 w Pacholętach. Marzyła, by wrócić i spocząć przy rodzicach i dziadach w swojej ziemi. Ta dla niej była jeszcze obca. Życie jej nie rozpieszczało. W dzieciństwie matka zatruła się grzybami. Ojciec powtórnie się ożenił, ale macocha jej nie zaakceptowała. On ją karmił, kąpał czesał i ubierał. W wieku 13 lat została pełną sierotą. Gdy skończyła 14, wydano ją za mąż z gwarancją sądową: 5 lat bez łoża. Co prawda dziadek Tomasz okazał się dobrym mężem, ale weszła w duże gospodarstwo i zwalił się na nią huk obowiązków. Tylko noc dawała wytchnienie. W czasie epidemii tyfusu straciła męża. W tych trudnych warunkach i czasach, wychowała pięcioro dzieci. Po I wojne, jak opowiadała, w jednej izbie mieszkały 3 rodziny i wisiały 3 kołyski.
Była ciągle zabiegana, troszczyła się o wszystkich i w każdej chwili gotowa do pomocy. Gdy to jej trudne i pełne wyrzeczeń życie dobiegało końca, biadała, że jedna córka jest na Śląsku, druga we Francji, a rodzice i dziadowie zostali na dalekim Podolu – Jak to pozbierać na sądzie ostatecznym?
Trudne życie miała też sąsiadka Róźka Krawcowa-Dec (1889-1992). Z trzema nężami przeżyła w sumie, zaledwie 19 lat. Pierwszy raz wyszła za mąż w wieku 16 lat za Tomasza Deca w 1905 roku. W 1914 Tomasz poszedł na wojnę i już nie wrócił. Zmarł w niewoli rosyjskiej. Z tego małżeństwa został jej syn Paweł. Drugie małżeństwo z Janem Krąpcem zawarte po wojnie, trwało około trzech lat i zaowocowało córką Emilią. Trzeci raz w 1926 roku wyszła za Wiktora Deca, z Halczynej Doliny k.Olejowa. Był on stolarzem i pracował w Milnie przy odbudowie wojennych zniszczeń. W ciągu 7 lat tego małżeństwa, wybudowali wszystkie budynki i doczekali się dwóch synów: Mieczysława i Adolfa. Wiktor zmarł na gruźlicę w 1933 roku. Miała wówczas 44 lata. Po tym przyjęła suknię Trzeciego Zakonu. Resztę życia spędziła przy Pawle i Mietku. Żyła 103 lata. Spoczywa w Rogozińcu.
Na Rozalii zakończyła się krawiecka tradycja rodzinna. Nie parała się już tym zawodowo, ale potrafiła to i owo uszyć. Nastawiała też zwichnięcia.
Do 1918 roku, poza drobnymi niesnaskami, nie było poważniejszych zgrzytów pomiędzy Polakami i Rusinami. Generalnie obydwie społeczności żyły zgodnie, a mieszane małżeństwa nie należały do rzadkości. Dwie siostry mojego dziadka Tomka Pawłusiowego, też wyszły za Rusinów. Annę Głowacką prawie siłą wydano za Marcina Sucheckiego. Nie chciała go, choć był bogaty. Presja majątkowa była jednak dość spora, bo zamożne małżeństwo rozwiązywało podstawowe problemy bytowe i zabezpieczało przyszłość dzieciom. Marcin nie cieszył się zbytnim mirem we wsi. Nie grzeszył też nadmierną roztropnością ani nawet zwykłą męską odwagą. Po ślubie ona przejęła rządy. W rodzinie przechowało się dość humorystyczne wspomnienie o Marcinie.
Kiedyś nocą pies mocno ujadał. Obudziła, więc go by sprawdził, czy jakiś złodziej się nie zakrada. A Marcin z łóżka: „Huzia, huzia, bierz go!”. Jak go zrugała powiedział pojednawczo: „No dobrze już dobrze, nie krzycz. Ja jeszcze do okna podejdę i poszczuję.”; Nazywano go Mortan. Nie wiem, co to znaczy i jakie ma pochodzenie. Za mojej pamięci był to już starszy człowiek i zajmował się głównie pasieniem i doglądaniem bydła. Jak nie dostał czegoś dobrego do zjedzenia gdy pędził krowy, powiadał: „Ny ma syra masła, ny ma szczob si kurowa napasła. Nu he na sosnowe pińky.”; (Karczowisko po sosnowym lesie, porośnięte szczawikiem)
Gospodarstwo prowadził zięć Piotr Futryk. Ukrainiec, ale bardzo prawy i zacny człowiek. Siostra Anny, Maria również wyszła za bogatego Ukraińca Darmohraja.
Motywy majątkowe doprowadziły też do podwójnego małżeństwa u Jantoszków-Zawadzkich. Pradziadek Tomek po śmierci żony (tyfus), ożenił się z wdową Marią Dec, a jego syn Mikołaj z jej córką Heleną. Połączenie dwóch przeciętnych, utworzyło całkiem spore i zasobne gospodarstwo. Mąż Marii też zmarł na tyfus, a dwóch synów zabili Ukraińcy.
Pod koniec 1919 roku, upada Zachodnia Ukraina, ale nadal trwają walki z Rosją Sowiecką. Losy Polski i Europy, ważą się u bram Warszawy. Dopiero „Cud nad Wisłą” wyjaśnia sytuację. Na Podolu umacnia się państwowość polska i powstają warunki do normalnej pracy i odbudowy.
Na początku ludzie budowali małe lepianki kryte słomą, aby zapewnić sobie i zwierzętom, jaki taki dach nad głową. Z kretowiska wojennego dość szybko wyłania się wioska. Biedna i prymitywna, ale pełna życia. Po stworzeniu tych podstaw, z marszu przystąpiono do drugiego etapu odbudowy. Stopniowo znikają tymczasowe, a na ich miejscu pojawiają się nowe budynki, pozwalające na normalne życie i gospodarowanie. W miarę upływu czasu, z dachów zaczynają znikać strzechy. Wypiera je blacha i dachówka. Na podwórzach przybywa studni głębinowych.
Pamiętam budowę naszej studni. Ponieważ grunty były tam zwarte (gliny, iły), studniarz kopał ją bez żadnego zabezpieczenia, aż do wody. Urobek wyciągano wiadrami. Gdy pojawiła się woda, opuścił na sznurach dwa kręgi betonowe, pogłębił dno i oczyścił go z rumoszu oraz kamieni. Następnie wykonał deskowanie ślizgowe, ustawił je na kręgach i przystąpił do wypełniania obrzeży betonem. Stopniowo podciągał deskowanie, znowu betonował i tak aż do góry. Nasza była monolityczna, ale robiono też obudowy z kręgów.
W początkowym okresie nie występuje problem rozdrabniania gospodarstw, bo wioska była poważnie wyludniona. W miarę jednak jak ludzi przybywa, odbywają się skromne, ale huczne weseliska i gospodarstwa znowu ulegają podziałom. Na Bukowinie szybko wypełnia się Paświsko, Kawałeczek i wydłuża Tamten Koniec. Na Kamionce powstaje Parcelacja i rośnie Kątek. Zabudowana zostaje też Pańska Góra.
Postępujące rozdrobnienie przyhamowała trochę, przeprowadzona w latach 1920-1925, parcelacja gruntów i lasów. Właścicielem Milna był wówczas Izydor Hołubowicz. Z parcelowanego obszaru wydzielono 380 działek. Skorzystało z tego ponad 200 rodzin. Większość na zakup zaciągnęła kredyty. Najwięcej kupiła Józefa Zakrzewska i Wójtuła – Paweł Letki.
Zabudowa szybko wkracza na rozparcelowane tereny leśne. Na Bycułowym i Kołodzinowej, powstaje nowa kolonia osadników miejscowych i napływowych. W tym kilku osadników z armii Piłsudskiego. W lesie za pieniądze zdobyte w Ameryce, Wójtuła buduje największe gospodarstwo na Bukowinie, a Zakrzewska na Kamionce. W sumie przybyło około 30% nowych gospodarstw.

Część Kamienieckiej Dębiny nazywano lasem Pawłowskiego, bo przez pewien czas był on jego włwscicielem. Tam nad łąką przy drodze do Wójtuły, osiadła rodzina Władyki Hryhorka (Grzegorz). Jego żona Tekla Szałkowska była Polką. Nazywano go Kobylan, bo pochodził z Kobyli. Kobylan lubiał dołączyć do grupy i opowiadać o swoich przygodach. Starał się przy tym wytwarzać stan napięćia.
Wracałem do domu - opowiadał - i w lesie ni stąd ni zowąd, brzum! - coś przeleciało koło mnie. Po chwili znowu - brzum! I tak kilka razy. Na chwilę zamilkł, sprawdził, jakie wzbudził zainteresowanie, po czym kontynuował. O to nie żarty - myślę. Zatrzymałem się i nasłuchuję. Jak tylko znowu nadleciało, ja go pałką przez środek, a ono takie - pokazał jego wielkość na dłoni. I co to było zaczęli dopytywać, gdy znowu zamilkł. Jak co? Gerżun (szerszeń)
Robił też trafne spostrzeżenia. Kiedyś w czasie wojny, wysoko pojawił się samolot. Wszyscy stali z zadartymi głowami i zastanawiali się czyj to i dokąd leci? Patrzył się też Kobylan. Po chwili filozoficznie stwierdził: „Win na darmo ny litaje, joho benzyna kosztuje”;

W tych trudnych warunkach, Milno przystępuje do remontu kościoła i odbudowy wieży.Przedsięwzięciu patronuje proboszcz załoziecki ks.Adam Wróbel. Ze względu na duże zniszczenie, architekt Wawrzyniec Dajczak z Reniowa, zaprojektował nowy fronton i wieżę. W 1932 roku ks. Wróbla przeniesiono go do Mogielnicy koło Trembowli. Tam w czasie okupacji został przez NKWD aresztowany i wywieziony do Workuty na Sybirze. Stamtąd udało mu się szczęśliwie przedostać do Armii Andersa i jako kapelan przebył z nią cały szlak bojowy, z Monte Cassino włacznie. Zmarł w 1993 roku w Londynie, w wieku 90 lat. W tym też roku zmarł w Polsce, dwa lata młodszy jego przyjaciel, architekt Wawrzyniec Dajczak.
Przed II wojną, wioska tętni już pełnią życia. Nad odbudowanym siołem dominuje masyw kościoła ze strzelistą wieżą. Rytm życia odmierzają dźwięki dzwonów, wzywające pracowity lud do modlitwy, pracy i odpoczynku. Dzwonem ogłaszano też zgon każdego mieszkańca i alarmowano pożary (na jeden bok)
Tymczasowa szkoła powojenna nie mieści dzieci. Wynajmuje się pomieszczenie w prywatnym, sąsiednim budynku. Planuje się budowę nowej szkoły i domu ludowego.
W wynajętych pomieszczeniach prywatnych domów, otwarte zostają czytelnie z biblioteczkami oraz świetlice. Można, więc wypożyczyć książkę i przeczytać aktualną prasę. Niektórzy kupują radyjka kryształkowe na słuchawki. Prężnie działa Polskie Stronnictwo Ludowe i Kółko Rolnicze. Aktywne są też organizacje Strzelca i Orląt oraz ZMW Wici. Dobrze zorganizowana jest straż pożarna.
Tuż przed wojną, świetlice otrzymują radia lampowe głośnikowe. Otwiera się okno na świat. Kończy się izolacja wsi. W niedziele wystawiano je w oknie, by większa liczba ludzi mogła posłuchać Szczepcia i Tońka ze Lwowa. Mężczyźni z dużym zainteresowaniem słuchają Moskwy: „Jak tam wolno dyszyt czyławiek...”; Wkrótce zakosztujemy tego raju.
Po wiosce krążą dwie maszyny omłotowe z silnikami spalinowymi. Bogatsi montują kieraty i sami robią omłoty.
W ciągu tak krótkiego czasu, bo w niecałe 20 lat, wioska odrodziła się jak przysłowiowy Feniks z popiołów. Odrodziła i rozbudowała, a co najdziwniejsze, mimo tak trudnej sytuacji, również wzbogaciła. Trzeba podkreślić, że jednakowo żyli Polacy i Ukraińcy. We wsi nie było dobrobytu, ale rzadko występowała też skrajna bieda. Żywa działalność społeczna, kulturalna i oświatowa, to efekt dużego zaangażowania wielu ludzi - działaczy i patriotów ludowych.


Jan Zaleski (1895-1986). Kamionka, Bojków
Sztandarową postacią we wsi, był ludowiec Jan Zaleski z Kamionki. Człowiek niezmiernie zasłużony dla społeczności wiejskiej. Całe swoje życie poświęcił sprawie chłopskiej. Walczył na frontach I i II Wojny Światowej i odpierał bolszewicką nawałę pod Warszawą. Był prezesem Polskiego Stronnictwa Ludowego i Kółka Rolniczego, a także wiceprezesem Zarządu Powiatowego w Zborowie. Przyjaźnił się z Wincentym Witosem i Maciejem Ratajem. Ten działacz, społecznik i trybun chłopski, nazywany był we wsi „królem chłopów”. Brał udział w kongresach ludowych i strajku chłopskim. Organizował wiece i zjazdy. Burzył niesprawiedliwe prawa, układy i nawyki. Walczył o postęp społeczny, równe prawa, godność chłopską i godziwe wynagrodzenie trudu rolnika. Represjonowany przed wojną i po wojnie, nie zboczył z obranej drogi. Piętnowany był również z ambony, choć nigdy nie wyrzekł się wiary. Proboszcz A. Markiewicz przypinał mu wciąż łatkę komunisty. Odmówił nawet poświęcenia sztandaru PSL. Nie wpuścił też do kościoła zgromadzonych ludzi i zaproszonego księdza Panasia ze Lwowa. Uroczystość odbyła się latem 1937 roku, bez mszy, na Huku. Zaleski nie łamał przykazania o miłości bliźniego. Wiedział, że co Boskie należy oddać Bogu, ale co ludzkie człowiekowi. Społeczeństwo było rozbite na walczących o postęp ludowców i ich sympatyków, oraz wspierany przez Markiewicza odłam konserwatywny. Ksiądz Panaś rozumiał i wspierał ten ciężko pracujący lud. Dziwne, że zupełnie nie pojmował tego lub nie chciał, ks. Markiewicz. W 1938 roku na 3 maja, do kościoła oddzielnie szła szkoła z prorządowcami i osobno ludowcy z sympatykami. Ale była to już grupa, której nikt nie ośmielił się lekceważyć. Mimo czteroklasowego wykształcenia, znał dzieła wszystkich klasyków polskich, a Pana Tadeusza A. Mickiewicza, na pamięć.
Ten rzadki dar Boży doskonałej pamięci, odziedziczyła po nim córka Maria Łanowa. Ma pełny nieuszkodzony czasem obraz rodzinnego sioła, pamięta zmarłych tam dziadów, młode lata, szkołę i wszystkie wydarzenia. Pamięta nawet wiersze, które recytowała na rocznicowych uroczystościach. Przechowuje też w pamięci, duże fragmenty poematów naszych wieszczów. Dzieciom i wnukom zaszczepia miłość do kresowej ziemi. Stara się by pamiętały, że: „Tam ziemia i prochy naszych przodków, tam nasze korzenie i Golgota”;
Mocno wspierającymi Zaleskiego ludowcami byli też: Michał Krawców-Szeliga (Ficzko) z Paświska, Hawryszczak, Kuczyrawy, Stary Pawłuś i wielu innych.

Alfons Dynysów-Olejnik. Kamionka-Parcelacja, Ołdrzychowice
Taką samą rolę jak J.Zaleski dla starszych, Alfons Olejnik z Parcelacji odegrał w pobudzeniu i zorganizowaniu młodzieży na Kamionce. Jego ojciec przywiózł z wojny jakieś książki. Szybko to połknął i sięgnął po nowe. Wciąż wzbogacał swoją wiedzę i postanowił zarazić tym młodzież. Był dobrym obserwatorem i widział duży, drzemiący potencjał w tych błąkających się w wolnym czasie, młodych ludziach. Podjął próbę ożywienia tego zasobu. Podzielił się swoimi planami z prezesem PSLu, Janem Zaleskim. Ten nie tylko go poparł, ale i zadeklarował pomoc. Do tej akcji aktywnie włączył się też Mikoła Dynysów (Dec), Mikoła Boguszów (Dec) i inni. Szybko zorganizowali Związek Młodzieży Polskiej „Wici” oraz kółko teatralne i zgromadzili w nich sporo młodych ludzi, którym brakowało takiego sensownego zajęcia. Kółko wsparli też nauczyciele.
Ujawniło się przy tym sporo talentów aktorskich i artystycznych, jak Józia Macułowa (Buła), Karol Kupków (Bieniaszewski), Michał Miśków (Dec), Marcin Karaimów (Majkut) i inni.
Wyróżniających się, skierowano na kursy teatralno-świetlicowe w Zborowie.
Robili spotkania organizacyjne, rozrywkowe i czytelnicze. Przygotowali kilka przedstawień np. „Uciekła mi przepióreczka” Żeromskiego. Organizowali akademie kościuszkowskie, listopadowe, styczniowe i trzeciomajowe. Pisali też scenariusze do tych imprez. Talentem plastycznym błysnął Mikoła Dynysów, który robił wszystkie dekoracje. Bardzo aktywnymi uczestnikami tych poczynań, byli również Józef i Jan Krąpiec z Parcelacji, Janka Burłakowa (Helik), Stefka Hryckowa (Krąpiec). Włączyli się do tego nawet Ukraińcy: Bronka Hurodnich (Bodnar) i Grzegorz Sucheckiego (Marcjasz). Wiele wierszy recytowała trochę młodsza od nich, Marysia Zaleskiego. Mikoła Dynysów osiadł z matką w Sulimierzu. Pokazywał mi zestaw pięknie wykreślonych wzorów form krawieckich, według których robił wykroje szytej odzieży. Byłem zaskoczony, bo nigdzie nie uczył się rysunku technicznego.
Alfons Olejnik to jeden z najbardziej zasłużonych ludzi w dziele upowszechniania kultury na wsi. Po wojnie osiadł w Ołdrzychowicach. Spoczywa w Kłodzku.
Mikoła Boguszów zajmował się ponadto fotografią i utrwalaniem obrazów z życia wsi. Jego zdjęcia z Kresów i powojennego okresu, zalegają w szufladach wielu domów. Gdyby udało się je zebrać, powstałby piękny dokumentalny album naszej przeszłości.
Na Bukowinie kółko teatralne prowadził kowal Teofil Malec.

Jantek Franusiów-Krąpiec. Bukowina, Brójce Lub.
Antoni Krąpiec z Bukowiny, To jeden z wyróżniających się aktywnością patriotów i społeczników. W okresie międzywojennym był komendantem Strzelca. Organizacji patriotyczno-wojskowej, kontynuatorki oddziałów walczących o niepodległą Polskę. Wychowującej młodzież męską na wzorcach postaci z powstań, wojny z bolszewikami, a także okrytych chwałą w historycznych bataliach wojennych Rzeczypospolitej. Ta organizacja przysposabiała też do służby wojskowej. Ćwiczenia z musztry i posługiwania się bronią, odbywały się w niedziele. Hymnem strzeleckim w rytm, którego najczęściej maszerowali, była pieśń „Hej Strzelcy wraz nad nami orzeł biały....”;
Antoni cały czas był na czarnej liście tajnych organizacji ukraińskich, ale nie mogli się do niego dobrać. Przed wojną nie mieli szans, a w czasie okupacji przebywał w niewoli rosyjskiej. Zgarnęli go z tysiącami innych wycofujących się na wschód i wywieźli do jednego z syberyjskich łagrów. Opowiadał, że na Sybirze, aby osłonić się przed pędzącymi tumanami śniegu, osłaniali się zamarzniętymi towarzyszami niedoli. Tam udało mu się przedostać do armii Andersa i z nią jako pomocnik mechanika, przebył cały szlak bojowy. Po zakończeniu działań wojennych, razem z wojskiem przerzucono go do Anglii. Do rodziny dołączył w Brójcach Lubuskich. Zmarł i spoczywa w Poznaniu.

Jaśko Kuczyrawy-Letki. Bukowina, Biskupice
Bibliotekę na Bukowinie prowadził Jan Letki. Dla odróżnienia od syna, nazywano go Stary Kuczyrawy (kędzierzawy). Był jedną ze znaczących i wyróżniających się postaci. Uczestniczył we wszystkich spotkaniach, gdzie omawiano sprawy gospodarcze, społeczne i oświatowe wioski. Wiele z nich odbywało się u niego. Szczególne zasługi położył w szerzeniu kultury i oświaty. Jan Zaleski w liście do brata pisze, że biblioteczkę TZZ do 1914 roku na Kamionce prowadził Jan Szczepanów, a na Bukowinie Jan Letki. Oni prowadzili też Kółka Rolnicze. Letki kontynuował to również po wojnie.
Kuczyrawy miał sporą wiedzę ogólną. Dużo czytał i interesował się wydarzeniami w kraju i na świecie. Na bieżąco śledził prasę i przekazywał te wiadomości innym. Dobrze znał język ukraiński i rosyjski. W czasie okupacji nabrał takiej biegłości, że gazety w tych językach czytał po polsku.
Prasa okupacyjna podawała tylko wiadomości wybrane – dobre dla zaborców. Jaśko wynajdywał od czasu do czasu, jakieś zaskakujące wieści, które nie pasowały do tych zasad. Niektórzy brali po nim gazetę i sami chcieli to przeczytać. Jaśku gdzie to jest? Nie mogę tego znaleźć. I nie znajdziesz, bo ja czytałem, co powinni, a nie to, co piszą.
Tym, którzy nie umieli czytać, albo nie mieli wprawy, czytał również książki na zimowych, wieczornych, spotkaniach czytelniczych. Szczególnie dużo schodziło się na „Ogniem i Mieczem” H. Sienkiewicza, bo wydarzenia te rozgrywały się na naszych terenach. Na tych spotkaniach często czytał też Bronek Jantoszków – Zawadzki.
Świetlica dwa trzy lata przed wojną, była u Mikoły Draganowego (Szeliga). Na Kamionce świetlicę prowadził Stach Krzywy (Marcjasz), a biblioteczkę Marcin Karaimów (Majkut). Marcin przez całe swoje dorosłe życie, aktywnie uczestniczył w życiu wioski. Tak samo jak Stach, był gorącym patriotą i umacniał polskość na tej ziemi. U niego w domu była czytelnia i odbywały się wieczorki czytelnicze. Należał do grupy najbardziej znienawidzonych przez Ukraińców Polaków. Ponieważ nie mogli go dopaść, bo w czasie, gdy panoszyli się i mordowali Polaków walczył na froncie, zamordowali jego ojca, teścia i teścia brata z żoną. Do rodziny dołączył dopiero po wojnie, w Sulimierzu k. Myśliborza.
Stacha też nie udało im się złapać, ale mimo zagrożenia, bo w pobliżu mieszkali Ukraińcy, jego dom spalili.

Stary Hawryszczak-Jan (1882-1952). Bukowina, Brójce Lub.
Rodzinę tą nazywano też Kudyndami, ale jego rzadko określano jako Jaśko Kudyndów, bo obok mieszkał inny Jaśko i też Kudyndów. Dla odróżnienia od syna dodawano mu stary. Na osobowość Jana składały się dwa przeciwstawne typy człowieka. Jeden stanowił przykład rozwagi, rzeczowości i powagi, drugi natomiast to szyderca kpiarz i kawalarz.
Należał do światlejszych, o szerokich zainteresowaniach i wyrobionym zdaniu ludzi. Interesował się problemami mieszkańców i uczestniczył w omawianiu i podejmowaniu decyzji wszystkich spraw dotyczących wioski. Nieźle znał język niemiecki, a dobrze podstawową matematykę rachunkową. W czasie I Wojny Światowej, walczył w armii austriackiej na rosyjskum froncie. W stopniu sierżanta, pełnił funkcję szefa kompanii. Po wojnie był stałym księgowym Kółka Rolniczego i należącego do niego sklepu. Nie wielu mogło go zastąpić we wsi. Chętnie dzielił się swoją wiedzą z innymi. Mojego ojca też podszkolił, gdy obejmował funkcję zaopatrzeniowca sklepowego. Miał również umiejętność redagowania pism oraz podań i sporo czasu na to poświęcał. Tam i później tutaj, był aktywnym członkiem PSLu. W Brójcach pełnił funkcję prezesa i przed wyborami został aresztowany.
Którejś niedzieli Mikoła Draganów szedł przez jego podwórze (na skróty) do kościoła i natknął się na Hawryszczaka. Mikoła wejdź na chwilę do chaty, tam jest moja stara i poczekaj chwilę. Ja tylko dosypię koniom obroku i razem pójdziemy. Ponieważ ta chwila jakoś się wydłużała, zaczął się niepokoić. Mikoła nie czekaj, powiada Maryna, idź, bo to zdaje się nowy jego głupi kawał. Przyszedł na kazanie.
Innym razem u sąsiada Jaśka Jantoszkowego, Basienty (Szymków Józef) układał pułap w chacinie. Ponieważ deski były niskiej klasy, mierny był też efekt. Wszedł tam Hawryszczak zobaczyć jak idzie robota. Skrzywił się i zrobił niewinną uwagę, że nie najlepiej to wygląda. Ponieważ Jaśko był człowiekiem porywczym, wściekł się i z miejsca wyrzucił Basientego. Nawet nie zapłacił mu za wykonaną robotę. Dopiero po kilku dniach zreflektował się, dał sobie przetłumaczyć, że z takich desek nic lepszego nie da się zrobić i poprosił Basientego by dokończył robotę.

Sobek Macułów-Czapla. Kamionka, Sulimierz
Karol Rarogów-Mazur (1902-1969). Bukowia, Brójce Lub.
Sobek zaskarbił sobie wdzięczność i pamięć mieszkańców, prowadzeniem chóru kościelnego. Miał doskonały głos, słuch i wyczucie melodii. Był zwykłym rolnikiem, bez żadnego przygotowania muzycznego.
Śpiew stanowił tam ważny składnik życia i obyczaju. Młodzież rosła i dojrzewała z pieśnią na ustach, a w grupach zawsze śpiewano na dwa głosy. Rola Sebastiana sprowadzała się w zasadzie do wyłowienia lepszych głosów, podziału w zależności od predyspozycji i doskonalenia harmonicznego. Gromadził taką młodzież i ćwiczył aż do uzyskania pełnej harmonii. Próby chóru odbywały się częściej przed świętami, zwłaszcza przed Bożym Narodzeniem. Dreszcz przechodził każdego, jak na Pasterce w półmroku i ciszy, rozlała się po kościele tęskna melodia kolędy „Noc cicha w śnie, pasterze śpią już....”. Albo z pełną siła młodych piersi uderzała w sklepienia „Gdy się Chrystus rodzi....”. Piękną ale trudną w wykonaniu była kolęda „Tusząc pasterze, że noc blisko....”;, bo miała partie śpiewane przez dziewczęta, chłopców i dwugłosowe. Pasterkę kończyła zawsze „Pójdźmy wszyscy do stajenki...”; Chór nadawał ton śpiewom kościelnym. Reszta dostosowywała się do tonacji i rytmiki chóralnej.
Sebastian przez pewien czas pełnił też funkcję kościelnego. Przed nim i trochę po nim, sprawował ją Karol, który podobnie jak Sobek, miał piękny i silny głos. To ważna cecha ówczesnego kościelnego, bo gdy chór nie śpiewał, np. na nieszporach, on intonował wszystkie pieśni i śpiewy. Karolowi łatwiej było pogodzić rolę kościelnego z pracą w gospodarstwie, bo mieszkał naprzeciw kościoła. Ponadto kontynuował on tradycję rodzinną – jego ojciec też był kościelnym i też miał ładny głos. Karol wyróżniał się również pogodą ducha i humorem. Na wojnie i później w Brójcach był kierowcą. Zmarł w wieku 67 lat. Jego żona Anna opuściła ten padół po zgonie męża i dzieci w 2007 roku. Przeżyła 102 lata.
Zarówno Karol jak i Sobek, zrezygnowali z funkcji kościelnego ze względu na groszowe wynagrodzenie i sknerstwo Markiewicza.
To przygotowanie chóralne owocowało też w grupowych śpiewach towarzyskich. Każdą piosenkę wykonywano na dwa głosy. W grupach mieszanych dziewczęta ciągnęły pierwszy, chłopcy drugi głos. W jednorodnych następował podział w zależności od predyspozycji. Latem w wieczornej ciszy, nieraz daleko niosły się melodie urokliwych pieśni kresowych. Zimą śpiewano po domach, a w drugi dzień Bożego Narodzenia, cała wioska, do późnych godzin, rozbrzmiewała kolędami śpiewanymi przez wędrujących od domu do domu kolędników. Śpiewano również na weselach oraz spotkaniach świątecznych i towarzyskich.
Pastwiska też wypełniały dziewczęce pienia. Szczególnie bujnym życiem tętniła Komisarzowa. Bieganina, gry, zabawy, nawoływania, chlupot wody w jeziorze, porykiwanie bydła oraz śpiewy dziewcząt, tworzyły jej niepowtarzalny klimat.
W niedziele i święta, pastwiska wypełniały się nie tylko bydłem, ale i końmi. Mężczyźni leżąc na trawie, snuli wspomnienia wojenne z bitew na froncie wschodnim, na Bałkanach, w Italii i pod Warszawą. Przeplatali to również nowinkami miejscowymi i ze świata, a także bajaniami o strachach, duchach i dziwnych zdarzeniach. Zasłuchaną dzieciarnię, co rusz podrywał okrzyk: „Nie daj!”, bo bydło wchodziło w szkodę (uprawy obok pastwiska), alb stawiało ją na nogi pojawienie się polowego (stróż do pilnowania przed szkodą). Był nim zwykle Mikołaj Czapliński, nazywany też Starym Iwaneńkiem. Jego zięć z pochodzenia Ukrainiec z przekonania Polak, nazywał się Syrotiuk Iwan (Jan). Zdrobniale nazywano go Iwaneńko i od tego nazwa Iwanweńki, przylgnęła do całej rodziny.
Gdy polowy pojawiał się w polu, starsza młodzież witała go nieraz z oddali piosenką: „Oj wstań wstań, oj wstań wstań, stary Iwaneńku....”;. Ripostował to z daleka: „Ja ci wstane, ja cie podwiede”;. Czaplińscy uciekli do Milna z Wołynia, z zaboru rosyjskiego. Prawdopodobnie groziła im tam zsyłka na Sybir.
Tam większość miała jakieś przezwisko. Tworzono je od imion (Pawłusi, Jantoszki), nazwisk (Barany, Lisy), zawodu (Krawcy, Kowal), usposobienia (Śmieszny), siły (Mocny), ułomności (Krzywy, Ślepy) itp. Były też złośliwe i obraźliwe jak: Święty, Palibuda, Apon, czy Pyrduńczyk. Apon bo Japonię nazywał Aponia. Palibuda bo zdesperowana podpaliła dom. Przezwisko Święty nie miało cech większej złośliwości. On nazywał się Józef, ona Maria, więc tworzyli jakby świętą rodzinę. Gdy był w Pacholętach na prymicji Stacha Zawadzkiego i Józek Zawadzki nietaktownie zadał mu pytanie, dlaczego nazywają go Świętym, Gaździcki odpowiedział: „Moja noga więcej tu nie stanie”;. I słowa dotrzymał. Mieszkający na wspólnym podwórzu, określali się „z drugi chaty” (z drugiej chaty)
Podczas zaboru i do 1935 roku po wojnie, Milno było gminą. Później okoliczne wioski przyłączono do Załoziec. Przekazania urzędu dokonał ostatni wójt Franek Pików-Baran z Kamionki (Kosieczyn) i sekretarz Jaśko Czyrwińskiego-Zaleski z Bukowiny. Ten ostatni przez kolejne dwa lata, był jeszcze sołtysem i chyba do końca zbierał podatki i prowadził pożyczkową Kasę Stefczyka. Po nim do wojny, sołtysował Pieter Gałuszów – Zaleski.
Jaśko ukończył w Tarnopolu dwie klasy gimnazjum. Było to na owe czasy bardzo wysokie wykształcenie. Jego rówieśnicy i inni kończyli edukację w czwartej klasie szkoły podstawowej, bo taka była ówczesna szkoła wiejska. Siódmą klasę ukończył w Załoźcach. Miał bardzo ładny charakter pisma i umiejętność redagowania podań, to też wciąż nachodzili go mieszkańcy. Nikomu nie odmuwił pomocy, ani Polakom ani Ukraińcom. Cieszył się przez to ogólnym szacunkiem i poważaniem.
Aktywnie uczestniczył w życiu wioski. Z racji pełnionej funkcji sekretarza, związał się z ugrupowaniami prawicowymi.

Z lewej strony naszego siedliska, mieszkał spokojny Pieter Szeligów-Letki, z wyjątkowo kłótliwą żoną Anną. Nazywano ją Siuśka. On rosły, ona niska, ale głośna. O byle co robiła taki raban, jakby się jakiś kataklizm wydarzył. Ich budynki jak wszystkie, stały metr od granicy. Nie korzystali z tego paska, podobnie jak my i inni za swoimi. Aby jednak nie dopuścić, by nasze krowy utuczyły się jej dobrem, skrapiała trawę wapnem.
Kiedyś nasz koń urwał się w stajni, wlazł do ogrodu i obgryzł kilka jej buraków. Jak raz stryjek Michał przyszedł po konia i zaczął uspokajać wrzeszcząca Siuśkę. Policz ile buraków koń obgryzł, to Staszka Ci odda. A ona na to: „Buraki odda, a hyczka? hyczka gdzie?”; (liście).
W czasie okupacji mieli psa, który często stał we wrotach i obszczekiwał przechodzących. Jak tylko w oddali pojawił się patrol niemiecki, znikał za domem. Gdy się oddalił, znowu wychodził i szczekał. Niemcy strzelali do psów bez uwięzi. Naszego Bryśka zastrzelili, choć tylko urwał się i na krótko wybiegł na ulicę.
Ich syna Stanisława, Niemcy zabrali na roboty do Rzeszy, skąd po wojnie wyjechał do Australii. Gdy odszukał rodzinę w Gołkowicach, ściągnął ich z siostrą Stanisławą do siebie. Materialnie dość szybko stanęli na nogi, ale nostalgii za ojczyzną, rodziną i swoimi ludźmi to nie stłumiło. Staszka przyjeżdżała tu pobyć ze swojakami i przyjaciółmi z lat młodości. Wysyłała też córki, by poznały kraj przodków, rodzinę, polskie tradycje i poprawiły ojczystą mowę. Tam na dalekich antypodach, przeżyli rzadką tragedię. Niespodziewanie, nagle, Stach zmarł na zawał. Jak zobaczył to Piotr, też padł bez ducha.
Sąsiadem z prawej, był Jaśko Gierów-Pawłowski. Jego żonę nazywano Baranichą, bo pochodziła od Baranów i najczęściej posługiwano się tym określeniem. Np. idę lub byłem u Baranichy, idzie Longin, Bronek lub Marysia Baranichy itp. Mały areał z trudem zabezpieczał potrzeby 8 osobowej rodziny. Ponadto Jaśko nie stawiał życiu większych wymagań. Przyjmował, co los przyniósł. Ona się wszystkim kłopotała i usiłowała związać koniec z końcem. W czasie głodnych okupacyjnych przednówków, jedli zielone placki z niedojrzałego żyta. Anna z najmłodszym dzieckiem spała na łóżku, a reszta pokotem na codziennie rozkładanej słomie.
Jaśko to bezwątpienia jeden ze zmarnowanych talentów wiejskich. Błyskawicznie wszystko liczył w pamięci i godzinami mógł ślęczeć nad książką. Niestety nie były to książkowe czasy. Przepadał też za pogawędkami u sąsiadów, za co go zawsze rugała. „Jaśku bój się Boga, wysiadujesz po obcych kątach, a w domu roboty, że niewiadomo w co najpierw ręce włożyć”; – biadała. Później mimo zapraszania, nie siadał. Jak go łajała za długie siedzenie, z czystym sumieniem odpowiadał: „Ja nie siedziałem, tylko stałem”;
Wzdłuż ulicy były rowy odwadniające i na podwórza wjeżdżało się przez mostki. Jaśko zrobił bardzo wąski i musiał uważać by precyzyjnie trafić kołami. Nie zawsze udawało się to przy wozie załadowanym snopami. Często jedno koło wpadało do rowu, a on z ładunkiem lądował na ziemi. Zmarł tak cicho jak żył. Usnął na wozie w drodze powrotnej z ewakuacji w Reszniówce, w czerwcu 1944 roku. Rodzina osiadła w Jarczowie k.Tomaszowa Lub. Ich syn Longin sam wyruszył na Śląsk, zdobył zawód ślusarza i założył rodzinę w Kużni Raciborskiej.
Za Baranichą mieszkał Szczepko Gierów-Letki. (1893-1958) Był zamożniejszy i nie miał takich problemów, z jakimi borykała się sąsiadka. Ale w czasie okupacji też mięsa nie jadał. Za zabicie świni czy cielaka, można było trafić do obozu koncentracyjnego. Pamiętam jak kiedyś powiedział: „Gdybym miał plasterek kiełbasy, położył bym go na kromce, przesuwał do przodu i zjadł z nim bochenek chleba”;. Spoczywa w Pacholętach. Zabił go nowotwór.
Jego sąsiadem był Jantek Zahnibidów-Maliszewski. Ulubionym zajęciem Zahnibidy, było dłubanie w drwewnie. Wciąż rzeźbił jakieś ptaszki, figurki, krzyżyki i toczył wrzeciona do przędzenia nici. Zrobił nawet zkrzypce. Grał też na skrzypcach w kapeli wiejskiej. Prowadził jedną z większych pasiek, wybudował sobie budynki, zrobił wóz i wiele narzędzi. Nosidła pod procesyjne figury kościelne, to też jego dzieło. Dzisiaj nazywano by go złotą rączką.
To podobnie jak Jaśko Gierów, niewykorzystany talent wiejski. Spoczął w Ołdrzychowicach.
Po przeciwnej stronie ulicy, na dużej działce siedliskowej, gospodarował Mikołaj Lis, powszechnie nazywany Kogutem. Mietek Dec twierdzi, że nazwano go tak, gdy kogutem spłacił dług hipoteczny. Nie był zbyt zamożny i po wojnie dokupił ziemi z parcelacji. Na ten cel wziął pożyczkę w banku. Krótko po tym rozszalała się inflacja. Pieniądz błyskawicznie tracił wartość. Za sprzedaną jednego dnia krowę, na drugi można było kupić kurę. Mikołaj wykorzystał to i nim zapadły nowe regulacje prawne, sprzedał koguta i spłacił tym zaciągnięty dług. Psim swędem stał się dość zamożnym człowiekiem. Nie wiem ile w tym prawdy, bo nie tylko on wziął pożyczkę. Być może tylko próbował tak pozbyć się zadłużenia.
Był bardzo pracowity. Czasem nawet przy księżycu kręcił się po podwórzu. Tuż przed wojną kupił kierat i młocarnię. Nie wielu mogło sobie na to pozwolić. W czasie okupacji mieli psa, który mocno reagował na harmonijkę ustną. Jak tylko zagrałem na podwórzu, luksio wybiegał przed bramę, zadzierał łeb i wył wniebogłosy.
Z Kogutem graniczyło gospodarstwo Kaźmirza Letkiego (1910-1985). Nazywano ich tak jak i dwie następne rodziny, Jatoszkami, a jego matkę Marię, Janychą. Była to kobieta pełna pogody ducha i otoczenie tym zarażała. Moja mama i babcia z racji sąsiedztwa i zbliżonego wieku, utrzymywały z nimi bliskie kontakty. Nie było dnia, aby choć na krótko do siebie nie wpadały. Banderowcy wszystkie ich budynki spalili. Do wyjazdu mieszkały u nas. W jednym pokoju gnieździło się 13 osób. Przesiedlenie zerwało te kontakty, ale przyjaźń przetrwała. Ich osiedlono koło Międzyrzecza, nas koło Gryfina. Gdy ostatni raz mama ich odwiedziła, Janycha już leżała, ale nie traciła humoru. Na uwagę Stefki, że nawet w takiej sytuacji żarty się ją trzymają, powiedziała: „To nie żarty, to prawda. Jak nie będziesz o mnie dbała, będę Cię straszyła po śmierci”; Wszyscy spoczywają w Starym Dworze.

Kwatyrka. Józef Krąpiec. Bukowina, Czarnówek, Zaborze
Trwały ślad w naszej społeczności, zostawił Kwatyrka. Wyróżniał się humorem, majsterkowaniem i niezależnym myśleniem. Był pracowity i zaradny, ale w życiu niezbyt mu się ułożyło. Jego małżeństwo okazało się zupełnie nieudane. Żona opuściła go i wróciła do rodziców. Został z małym synkiem. Spiętrzyły się przed nim problemy, którym mimo wysiłków, nijak nie mógł podołać. Prowadzenie gospodarstwa i opiekowanie się dzieckiem, nie dało się pogodzić. Potrzebna była kobieta, ale z żadną nie mógł zalegalizować związku, bo żona żyła. Życia „na wiarę”- jak to się wówczas nazywało – żadna mieszkanka wioski nie zaryzykowała. Przygarnął, więc biedną kobietę z córką, która żyła z żebractwa. Ta nic nie miała do stracenia. Dla niej stały kąt i pewny kawałek chleba, były wybawieniem.
Konkubinat w tamtym czasie to rzadkość, a na wsi zupełny wyjątek. Trzeba było nie lada odwagi i samozaparcia, by się na to ważyć i pogodzić z pewną izolacją. Mimo presji rodziny, otoczenia i plebana, nie poddali się. Ten związek okazał się trwały. W zgodzie i wzajemnym poszanowaniu, dożyli swoich dni. Mogli też być wzorem dla legalnych małżeństw. Z czasem wioska oswoiła się z tym, a nawet zaakceptowała.
Józef słynął też z żartów i ciętego języka. Sąsiadka zareklamowała u niego beczkę, bo ciekła. „Ja Ci nie zrobiłem beczki na wodę, tylko na kapustę ”; odpowiedział. Gdy ją ta odpowiedź trochę przytkała wyjaśnił, że beczka po spęcznieniu uszczelni się i nie będzie przeciekała.
Już tutaj na Zachodzie w Czarnówku, którejś niedzieli pasł krowy i zrywał wiśnie przy polu sąsiada. Rusiewicz jak raz wyjechał po snopy, bo się chmurzyło. „Józefie! Siódme nie kradnij”; – powiada. A ten bez chwili namysłu zripostował: „Pamiętaj abyś dzień święty święcił”.
Przesiedlony został na Majdanek k.Tomaszowa Lub., skąd z nami, wyjechał do Czarnówka. Później z zięciem, przeniósł się do leśniczówki w Zaborzu. Spoczywają w Babinku. Jego syn Jan, z robót w Niemczech wyjechał do Kanady. Polskę odwiedził po śmierci ojca.

Krakowiak. Antoni Czapla. Bukowina
Na szczególną pamięć zasługuje Krakowiak z rodziną. Antoni spokrewniony był z Czaplami i rodziną Kuczyrawego z Bukowiny. Niektórzy nazywali go nawet Jantek Kuczyrawego, ale większość Krakowiak, bo dość długo przebywał w Krakowie lub w tej okolicy, gdzie pracował jako organista. Tam też założył rodzinę. Brak dokładnych i pewnych wiadomości jak się tam znalazł i kto pokierował jego muzycznym wykształceniem. Jeden z Czaplów, starszy brat księdza Stanisława (niżej) i Antoniego, był w Stanach Zjednoczonych. Wiele wskazuje, że to on pokierował braćmi. Wpłynął na ukierunkowanie Stanisława, a wcześniej wsparł finansowo wykształcenie Antoniego.Ten ich brat też był księdzem. Święcenia kapłańskie otrzymał w Polsce. Później posługę kapłańską pełnił we Francji, gdzie związał się z jakąś Francuzką i z nią wyjechał do Ameryki. Stanisław opuścił Milno w 1924 roku, w wieku 17 lat. Antoni był starszy i wcześniej rozpoczął swoją muzyczną przygodę.
Nie wiadomo też, z jakich powodów Antoni wrócił do Milna. Stracił pracę? Zatęsknił za ojcowizną? A może kalkulował, że tutaj małe gospodarstwo i praca organisty, stworzą lepsze warunki bytowe rodzinie. Aby to ułatwić, przywiózł fisharmonię. Srogo się jednak zawiódł. Markiewicz nie zgodził się by grał w miejscowym kościele, choć wpływy z gospodarstwa kościelnego i z kościoła wystarczały, aby pokryć potrzeby księdza i opłacić organistę. Nawet ten niewielki wydatek, nie miał prawa uszczuplać dochodów proboszcza. Antoni był mocno zawiedziony i zupełnie zerwał z parafią. Żonie i dzieciom również zabronił chodzić do miejscowego kościoła. Wybudował dom z częścią inwentarską i rozpoczął biednawy żywot niezamożnego rolnika. Latem w każdą niedzielę ładował rodzinę na wóz i jeździł grać do Oleksińca. Zimą te wyjazdy były trudniejsze, a okresowo zupełnie niemożliwe.
To spowodowało, że zupełnie się wyizolował, nigdzie nie chodził i jego nikt nie odwiedzał. Nawet dzieciom nie pozwalał bawić się z rówieśnikami. Sam je uczył, a syna Władka dodatkowo śpiewu i gry na fisharmonii.
W 1944 roku nie został zmobilizowany na wojnę, ponieważ przekroczył 50 lat. W czasie napadu bnderowskiego 11 listopada, odegrał kluczową rolę w obronie wioski. Bronił się do ostatniego naboju i zginął z całą rodziną.

Ksiądz Stanisław Czapla, Pallotyn (1907-1971) Bukowina, Wadowice
Ksiądz Stanisław, to jedyny obok Paweła Zaleskiego (str.40) Polak z Milna, któremu udało się zdobyć wyższe wykształcenie.
Urodził się 11 maja 1907 roku jako syn Józefa i Katarzyny. W wieku 17 lat został przyjęty do czwartej klasy Collegium Marianum. Do stowarzyszenia wstąpił i ubrał sutannę 15 sierpnia 1928 roku. Pierwszą profesję złożył 15 sierpnia 1930 roku. Studia filozoficzne odbył w latach 1929-1931 w Ołtarzewie, teologiczne w Limburgu (Niemcy) i Sucharach. Święcenia kapłańskie przyjął 17 czerwca 1934 r. w Poznaniu, z rąk kardynała Augusta Hlonda. W roku akademickim 1934-35 kończył studia teologiczne, pełniąc jednocześnie funkcje kapłańskie socjusza nowicjatu oraz profesora liturgiki i misjologii. W lipcu 1936 roku został przeniesiony do Warszawy, gdzie opiekował się zeletorami (pallotyńskimi współpracownikami) i redagował dla nich pismo „Apostoł wśród narodów świata”. 3 września 1939 r. został rektorem nowego domu w Radomiu, gdzie przetrwał wojnę. Po wojnie został rektorem w Zakopanem. Upowszechnił nabożeństwa fatimskie na Krzeptówkach i zainicjował Kurcjatę Różańcową ojca Patryka Peytona. Materiały otrzymał od brata z USA. Urzekła go wypowiedź:
„Walczę o różaniec jak fanatyk czy szaleniec, lecz wiedząc, że jeśli ręka Maryi puka wraz moją, jeśli jej oczy szukają wraz z moimi, wtedy drzwi się otworzą i znajdę to, czego mi trzeba. Bóg nie może tego zlekceważyć. A Ona nie byłaby człowiekiem, gdyby nam nie pomogła wtedy, kiedy o to prosimy”.
Dowiedział się, że w kaplicy Prymasa Wyszyńskiego jest figura Matki Boskiej Fatimskiej, ofiarowana Polsce przez biskupa diecezji Leiri–Fatima. Intencją ofiarodawcy było, aby figura wędrowała po kraju i ewangelizowała nasz oddany Maryi lud. Zgłosił się do kardynała i otrzymał tę figurę. W swoich notatkach napisał: „Matce Bożej na pewno było za ciasno i samotnie, choć to w prymasowskiej kaplicy. Matka Boża to przecież Matka Boża Wędrująca, nawiedzająca dziś cały świat”;
Figura dociera 6.10.1961 r. do palloyńskiego ośrodka i pięć dni później zostaje poświęcona przez biskupa Karola Wojtyłę. Ks. Stanisław wspomina: „Wypadało poprosić i kogoś z dostojników kościelnych. Poprosiłem biskupa Wojtyłę. Było trochę późno.....Na mój argument, że ostatecznie o pobycie biskupa decyduje chwała Boża, a nie, co innego, zgodził się przybyć. Trzeba przyznać, że uczynił wielką ofiarę. Jeszcze tego samego dnia, musiał wracać do Krakowa na godzinę drugą po południu”.
W latach 1962-1966 jeździł po całej Polsce jako misjonarz ludowy. Głosił rekolekcje w terenie i referaty dla księży. Od 1965 do 1968 r. pełnił funkcję rektora we Wrzosowie koło Radomia. W 1968 r. został mianowany rektorem w Wadowicach.
Zmarł 7 kwietnia 1971 roku. Spoczął na pallotyńskim cmentarzu na Kopcu w Wadowicach.
Józef Czapla ojciec Stanisława, pochodził od Czaplów z Bukowiny, znanych obecnie jako Łoikowie. Brat Józefa, który został na ojcowiźnie, miał tylko córki. Z Heleną ożenił się Michał Łoik. Jej siostra Maria, jest matką prof. Edwarda Prusa. Łoikowie osiedli i spoczęli w Pacholętach. Józef i Katarzyna Czapla, prawdopodobnie zmarli w czasie epidemii tyfusu w 1918 roku, najstarszy ich syn i Antoni już wcześniej opuścili wieś, natomiast Stanisław w 1924 roku i ta linia zanikła w Milnie. Odtworzył ją na krótko po I wojnie, Antoni zwany Krakowiakiem.

Michał Hawryszczak (1850-1939). Bukowina
Michał powszechnie zwany Michałeczkiem, wyróżniał się pracowitością, ofiarnością i uczynnością. Nikomu potrzebującemu nie odmówił pomocy. Utrwalił się też w pamięci mieszkańców jako dobry cieśla i budowniczy.
Gdy mój prapradziadek Wawrzyniec Zawadzki zginął od uderzenia skrzydłem wiatraka, najstarszy z osieroconej czwórki dzieci Tomek, dobijał dwudziestki, a najmłodsze miało dwa lata. Ponadto Tomek miał jeszcze do odbycia służbę wojskową. W tej trudnej dla wdowy Anny sytuacji, małżeństwo zaproponował sąsiad Michałeczek. I to ją uratowało. Z oddaniem zajął się gospodarstwem i dziećmi. Dzięki temu rodzina łatwiej przetrwała I wojnę, a po wojnie szybciej dźwignęła z ruiny zniszczone gospodarstwo. Razem z pasierbem Tomkiem, wybudowali swoje i babci Michaliny budynki. Pomagał też samotnej babci w gospodarstwie. Nie tylko przypominał, co należy robić, ale często informował tylko, że to czy owo jest już zrobione. Często przychodził do nas. Palił dużą fajkę z munsztukiem. Za wszelką cenę usiłowałem ją zdobyć, krzycząc pak! pak! .Zrobił mi małą, ale to nie było to.
Swoich dzieci nie miał, ale z oddaniem zajął się Zawadzkimi. Praktycznie resztę życia poświęcił tej rodzinie. Opiekował się też prawnukami. Taki właśnie ostatni obraz zapamiętałem. Siedział pod stertą słomy, w kołysce spał Stach (obecny ksiądz), a obok baraszkował Józef. Życie wyraźnie w nim gasło. Mimo lata okryty był kożuchem. Zmarł 1.01.1939 roku w wieku 88 lat, 8 miesięcy przed wybuchem II wojny i gdy już wszystkie dzieci się usamodzielniły. Długo przeżył żonę i 6 lat pasierba Tomka. Należał do pokolenia, które stanowiło pomost pomiędzy okresem niewoli i niepodległego kraju. To przykład człowieka, który poświęcił swoje życie dla innych.
Nie cierpiała go druga żona Tomka, Maria (krzywa). Nie pojednała się z nim nawet na łożu śmierci, choć gorąco ją o to proszono. Odwróciła się twarzą do ściany i tak zmarła.
Przed I wojną na Kułajowej Górze i na wzniesieniu za wioską przy Gontowieckim Gościńcu, były wiatraki. Pole po drugiej stronie gościńca nazywano „Do Grybełki”, czyli dochodzące do mieszkającego tam Grybełki. Być może do niego należał ten wiatrak. Właścicielem drugiego, prawdopodobnie był Kułaj, bo tak do końca nazywało się to wzgórze. Skrzydło jednego z tych wiatraków, zabiło wspomnianego wyżej, Wawrzyńca Zawadzkiego.

Choć parę słów godzi się poświęcić pszczelarstwu, zwanym dawniej bartnictwem, które stanowiło znaczącą pozycję w ówczesnym gospodarstwie.
Dawne pasieki zakładano na ogół poza strefą zabudowy: w zagajnikach i na obrzeżach leśnych. Na Bukowinie do końca trzy zagajniki nazywano pasiekami, choć pszczół już dawno tam nie było. W okresie międzywojennym trzymano je też w sadach koło domu.
Duże pasieki nadal trzymali w lesie: Jindruch Pitrzyńców-Zaleski, Marcin Gaździcki i Koleśnik-Michał Ozierański. W lesie, ale koło domu, miał też Wójtuła.
Na miejscu w sadach trzymali pszczoły: Pitrzyńców Szczepko-Zaleski, Mikoła Baranów, Zahnibida-Maliszewski Antoni, Czwórak-Jan Czapla i Jaśko Szeligów z Okopu. Rozkręcał Hawryszczak i Botiuk- Józef Letki z Okopu. Szeliga parał się również ciesielstwem i stolarstwem.
Jindruch Pitrzyńców (1871-1953) był jednym z najbardziej zamiłowanych pszczelarzy. Zdarzało się w kryzysowych latach, że sprzedawał kawałek pola, aby ratować pszczoły. Na Zachodzie osiadł w Pacholętach. Zięć proponował mu gospodarstwo obok swojego koło Inowrocławia, ale zdecydowanie odmówił. Na dobre i na złe, chciał być z większą grupą swoich ludzi.
Wójtuła nie rozstał się ze swoją. Tuż przed wyjazdem znaleziono go w niej martwego, a przy nim leżała broń. Wskazuje to na samobójstwo. Głównym motywem tego kroku był żal pozostawienia dużego, położonego w uroczym zakątku leśnym, gospodarstwa. Była to barwna postać. Dobry i zamożny gospodarz i pszczelarz. Miał też rybnik. Lubiał towarzystwo i łyknąć cos mocniejszego. Swojemu kompanowi Pączkowi z Ditkowiec, który ożenił się z córką Koguta, dał morgę lasu. Na tamte warunki, był to królewski dar. Z Załoziec na ogół wracał na rauszu i często zasypiał na wozie lub saniach, ale jego konie zawsze bezbłędnie zawiozły go do domu.
Od czasu do czasu padają wypowiedzi, że była to wioska zacofana i dobrze żeśmy się z tego wyrwali. Tak im wychodzi z prostego porównania tamtego i współczesnego życia na wsi. Jest to błędna ocena. Nie można porównywać dwóch różnych światów, które dzielą lata i olbrzymi postęp techniczny. Opowiadałem kiedyś wnukowi, jak musiałem błotnistą drogą brnąć dwa kilometry na stację, by dojechać do szkoły. A nie lepiej było pojechać samochodem? Ten prosty przykład pokazuje skalę przemian ostatnich czasów. Rozumowanie wynikające z prostych porównań doprowadziłoby do wniosku, że nasi przodkowie żyli w skrajnej biedzie, bo żyli jeszcze wcześniej. A tak przecież nie było. Na każdym etapie rozwoju cywilizacyjnego, podobnie jak my teraz, mieli zaspokojone podstawowe potrzeby. Nie znali nic innego i nie czuli się przez los pokrzywdzeni. Prawdziwszy obraz dałoby porównanie samopoczucia i zadowolenia ze stanu posiadania. Z doświadczenia wiem, że w naszym wypadku było ono nie gorsze, a nawet lepsze niż tutaj. Ten stan wynika z porównania z otoczeniem. Tam małe zróżnicowanie zamożności i powolny postęp, tworzyły większą stabilizację i nawet małe sukcesy dawały dużą satysfakcję. We współczesnym świecie wszystko szybko się zmienia, rynek wciąż zalewają jakieś nowości, co wymusza pogoń za pieniądzem, by sprostać nowym trendom lub przynajmniej nie odstawać od czołówki. Rodzi to pośpiech, stresy i znerwicowanie. Teraz ludzie żyją w dostatku i lepszych warunkach, ale tamtym mogą pozazdrościć radości życia. To zdanie zarówno młodzych jak i starych kresowian. Wszyscy zgodnie twierdzili, że było tam bardzo wesoło. Ja nie czułem się gorzej na furmance, niż teraz w samochodzie. Należy dodać, że ludzie często się spotykali, gawędzili, dyskutowali, żartowali, śmiali się i śpiewali. To zbliżało i łagodziło obyczaje. Teraz telewizor zajmuje większość wolnego czasu i choć przybliża świat, nie sprzyja takim kontaktom. Na szczęście nie zanikła jeszcze całkiem staropolska gościnność i oby przetrwała jak najdłużej. Do tego trzeba dodać, że zróżnicowanie zamożności jest obecnie większe i wielu sen z powiek spędza zamożność sąsiada. Złą krew robią też większe dochody ludności w krajach bardziej rozwiniętych. Życie zdominowały wartości materialne. A przecież nie samym chlebem człowiek żyje.
To, czego dokonali nasi rodzice i dziadowie w tak krótkim czasie, zasługuje na największe uznanie. Ten olbrzymi dorobek plasuje wioskę w czołówce postępu. Oczywiście postępu na ówczesne czasy. Wioska miała nową zabudowę, szkołę, piękny kościół, różne organizacje, kółka teatralne, świetlice, biblioteczki i kilka sklepów. Postęp szerzyli też instruktorzy rolni. Wdrażali stosowanie nowych odmian nasion, płodozmianyi nowoczesne nawożenie.
Ci, którzy wracali z emigracji, również propagowali postęp. Jantek Bazylów-Zając z Paświska, wybudował pierwszą stodołę przejazdową i wszystko zboże kosił kosą. Nie żął sierpem, choć wielu twierdziło, że kosa dużo ziarna wytrząsa z kłosów.
Ukraińcy do dziś twierdzą, że byli dyskryminowani. Jakaż to nierówność skoro na Bukowinie był kościół, a na Podliskach cerkiew. Na styku Bukowiny i Kamionki polska szkoła, a na Krasowiczynie przy Podliskach ukraińska. Co prawda w ich szkole obowiązywał język polski, ale w polskiej obowiązkowy był również ukraiński. Mieli też podobne do polskich legalne organizacje. Ale szczególnie groźne były nielegalne, które burzyły młode umysły i podsycały nacjonalizm. Efekty tej działalności, odczuliśmy szczególnie dotkliwie.
Tragiczne przeżycia z lat I wojny, nie wygasły w pamięci mieszkańców wioski i tych, którzy w niej walczyli. Po II wojnie Antoni Worobiec z Trościańca, spotkał w Czeskiej Orawie starych wiarusów, którzy wiele czasu spędzili w okopach Milna i w punkcie obserwacyjnym na Gontowieckiej Górze. Gdy im powiedział, że Milno i Gontowa zostały odbudowane, nie mogli w to uwierzyć. W głowach im się nie mieściło, że na takim pobojowisku mogło odrodzić się życie. A wyście tam byli? – pytali. Tak – odpowiedział. Nawet tam mieszkałem. Okazało się, że ci weterani służyli w austriackim pułku piechoty, któremu przeznaczono do obrony, mileński odcinek frontu. Część przeżyła w rowach strzeleckich na Bukowinie, a niektórzy obsługiwali punkt obserwacyjny na Gontowieckiej Górze. Zginęło tam ich kilku rodaków, bo była zajadle przez Rosjan ostrzeliwana.
Nie wiem czy Worobiec powiedział im, że w 1944 roku wioski znowu zostały unicestwione. Tym razem bez wojny, przez ukraińskich nacjonalistów. Na pewno nie mogliby zrozumieć - bo żaden rozumny człowiek tego pojąć nie może - że tyle nakładów, wyrzeczeń, mozołu i trudu, bezmyślność ludzka w jedną noc, zamieniła w zgliszcza.



Adolf Głowacki:
NIEZWYKŁE CZASY, LUDZIE I ZDARZENIA...

 

 

następna
część