cz.13. CORAZ DALEJ OD DOMU
Dodane przez Adolf dnia Maja 10 2013 15:16:43
Adolf Głowacki:
"NIEZWYKŁE CZASY, LUDZIE I ZDARZENIA..." Szczecin 2013



13. CORAZ DALEJ OD DOMU


Po zakończeniu działań wojennych, rozpoczęła się agitacja do wyjazdu na Ziemie Odzyskane. Władze obiecywały duże gospodarstwa z maszynami i sprzętem rolniczym oraz dostatek ziemi. Powracający z wojny oraz z Niemiec potwierdzali, że są to tereny dobrze zagospodarowane i uprzemysłowione. Ludzie zaczęli się spotykać, naradzać i rozważać za i przeciw. Pokusa była duża, choć wyjazd oddalał nas od rodzinnych stron. To wówczas miało jeszcze istotne znaczenie. Nikt nie wątpił w powrót na ojcowiznę. Przeważały głosy za wyjazdem, bo nie wiele mieliśmy do stracenia. Tutaj czekała nas wegetacja na małych zagonach. W końcu zapadła decyzja – wyjeżdżamy.
W połowie czerwca zgłosiliśmy grupę 17 rodzin do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. To nie było już masowe przesiedlanie. Wyjeżdżał, kto chciał. Mogli też wyjeżdżać miejscowi. Do końca roku wyjechali stąd prawie wszyscy nasi ludzie. Ponieważ osiedli w różnych zakątkach zachodu, rozproszenie jeszcze się powiększyło.
W ostatnich dniach czerwca przyszła wiadomość, że wagony czekają. Podstawiono nam furmanki, załadowaliśmy na nie dobytek i wyruszyli na drugi etap naszej tułaczki. Zwierzęta na sznurkach zaprowadzono do Bełzca. Dość sprawnie wszystko zostało załadowane i w dobrych nastrojach grzaliśmy się w słońcu i oczekiwali na podłączenie do jakiegoś transportu.
Tuż przed wyruszeniem w drogę, przeżyłem rzadką radość. Zupełnie nieoczekiwanie, zjawił się na stacji mój ojciec. Ktoś krzyknął Piotr idzie! Jaki Piotr – myślę. Ale poleciałem tam z innymi. Przyglądam się nadchodzącemu z walizkami mężczyźnie i oczom nie wierzę. Tak, to tato.
Jechał z Niemiec do domu i w Lublinie oraz w Zamościu spotkał naszych żołnierzy, którzy wyjaśnili mu sytuację Polaków za Bugiem. Poinformowali też, że dużo naszych ludzi jest koło Tomaszowa Lub. i prawdopodobnie jego rodzina. Zdążył w ostatniej chwili. Po sześciu latach rozłąki, znowu byliśmy razem. Gdyby nie to spotkanie, pojechałby dalej i został zamordowany przez banderowców. Dobrze go, bowiem pamiętali, jako aktywnego działacza i patriotę polskiego.
Służbę czynną odbył w latach 1928-1929. Rok w Równem i rok w Warszawie na Pradze. Rodzice pobrali się w 1930 roku i do 1938 budowali i urządzali nowe gospodarstwo. We wrześniu 1939 roku, w lasach świętokrzyskich, dostał się do niewoli niemieckiej. Końcowym obozem okazał się stalag w mieście Gotha w Turyngii. Ponieważ Niemcy podpisali konwencję o jeńcach wojennych, nie mogli ich zmuszać do pracy, ale robili to od początku. Namawiali jednocześnie do zrzeczenia się praw jenieckich i podpisania cywilnej karty. Ponieważ nikt z nich nie chciał tego zrobić, codziennie przechodzili do kuchni w szpalerze żołnierzy niemieckich, którzy bili ich gdzie popadło. Rzadko udawało się wynieść coś w menażce. W końcu ze względu na głód i zagrożenie zdrowia, podpisali. Obóz został rozwiązany, a ich grupami skierowano do różnych zakładów pracy. Tato dostał się do małego majątku ziemskiego w Remstadt. Warunki bytowe i wyżywienie pozostawiały wiele do życzenia, ale były o niebo lepsze niż w Rosji. Przywieziona tam grupa Rosjan, wyglądała strasznie w swoich łachmanach i dopiero tam w niewoli, odżyła i przeobraziła się w normalnych ludzi.
Wyzwolili ich Amerykanie. Gospodarz z żoną popełnił samobójstwo. Synowi też podali truciznę, ale lekarz wojskowy go odratował. Wojsko miało doskonałe zaopatrzenie. Wszędzie było pełno paczek z żywnością, różnymi przyborami i papierosami. Oni też mogli z tego korzystać. Krótko to trwało, bo po ustaleniu stref okupacyjnych, tereny te zajęli Rosjanie. Ich załadowano do wagonów i transport skierowano do Polski. O przesiedleniu Polaków, dowiedział się tuż przed przekroczeniem granicy i tak dołączył do nas. W zupełnie innych nastrojach wyruszyliśmy na drugi etap naszej tułaczej wędrówki.
Gienia Kupkowa (Bieniaszewska) wracając z Niemiec, też dowiedziała się od kogoś gdzie jest mama i dołączyła do niej w Łosińcu. Tam wrócił również Paweł z wojny. Jej siostra bliźniacza Milka, nieświadoma niczego, pojechała do Milna. Już w drodze cieszyła się powitaniem z rodziną, koleżankami i sąsiadami. Na miejscu przeżyła szok. Zastała pusty dom i opustoszałą wioskę. Zatrzymała się u spokrewnionych Darmohrajów. Odwiedziła też swojego dziadka Pawłusia, który został na miejscu z rodziną Sobka. Dopiero po półrocznym poszukiwaniu, udało jej się odszukać rodzinę w Bojkowie.
Jednym z tych, który wrócił z robót do Milna i tam został, był Jantek Letki (Gierka) z Bukowiny. Mógł też wyjechać, ale nie chciał. Miał nowy dom i po przykrych doświadczeniach na robotach, bał się nowych przygód. Władek Byczków (Bieniaszewski) z Gontowy, spotkał go przy owcach na Gontowieckiej Górze. Opowiadał mu, że zaraz po powrocie, każdej nocy przychodzili banderowcy i bili go bez litości. Był już u kresu sił. Jak tylko podpisał obywatelstwo rosyjskie, przestali.
Powspominali stare dzieje, ale tylko po ukraińsku, bo Antek zapomniał swoją mowę. „Ciłkom zabuw” – jak powiedział. To dziwne. Władek rozmawiał z nim swobodnie po ukraińsku, choć też od lat nie miał kontaktu z tym językiem.
Wacek Maciołków (Zaleski) spotkał go w swoim domu i też rozmawiał z nim po ukraińsku. Na uwagę Wacka, że jest Polakiem, tylko ręką machnął z rezygnacją.
Nie wszyscy wrócili z robót. Stefka Szandarowa (Majkut) i Tadek Pawlów (Dec) z Bukowiny, zaginęli bez wieści. Janka Rarogowa z Paświska, odnalazła się dopiero później koło Gorzowa, a Milka Gierowa (Letka) na Śląsku.
Gdzieś po tygodniowym oczekiwaniu na stacji w Bełżcu, 7 lipca, nasz transport ruszył na Zachód. Podano nam wprawdzie Gryfin jako docelowe miejsce wyjazdu, lecz była to znowu podróż w nieznane. Ta nazwa nic nie wyjaśniała. Jechaliśmy jednak w zupełnie innych nastrojach, bo z nadzieją na poprawę bytu. W Rejowcu musieliśmy się przeładować do wagonów normalnotorowych. Stąd do granicy, Rosjanie poszerzyli tory.
Podróż okazała się długa i męcząca. Trwała dokładnie 44 dni. Wszędzie panował duży ruch i tłok. Przejeżdżało wiele pociągów z wojskiem i mieniem zdobycznym wywożonym do Rosji. One miały pierwszeństwo. Sporo też było transportów z przesiedleńcami oraz powracającymi z robót i obozów w Rzeszy. Nie brakowało też różnej maści szabrowników, jadących na Zachód po łup. Istna wędrówka ludów.
Z tego względu, zdarzały się wielodniowe postoje. Na jednym z dłuższych, ktoś wszedł w kontakt z maszynistą, który podjął się załatwić przyspieszenie wyjazdu. Ten łapówkę wziął i pojechał zgodnie z dyspozycją, a my staliśmy dalej. Wyjątkowa to naiwność, nawet w ówczesnym bałaganie, ale wynikała z kłopotów bytowych. Niestety nawet wówczas niektórzy żerowali na nieszczęściu ludzkim. W wagonach nie było żadnych urządzeń sanitarnych, ani do przygotowania posiłków. Potrawy gotowano na ogniskach przed wagonami. Niejednokrotnie, zupinę gotowano na kilku postojach. Na gwizd lokomotywy, gorące garnki wstawiano do wagonów i jechaliśmy dalej. Tylko na większych stacjach gdzie trafił się postój, otrzymywaliśmy od czasu do czasu chleb i zupę w punktach PURu (Państwowy Urząd Repatriacyjny).
Dużym problemem było żywienie zwierząt. Skromne zapasy szybko się skończyły. Na postojach gdzie, kto mógł i czym mógł, ścinał trawę i ładował do wagonu. A nie było to łatwe na gołych zaśmieconych stacjach. Czasem namówieni maszyniści zatrzymywali się przy łąkach lub polach, a kto żyw pędził po naręcze siana lub snopek owsa. Miejscowa ludność czuwała i przeganiała rabusiów. To nieuczciwy proceder, ale dawał szansę utrzymania zwierząt perzy życiu.
Najmniej odczuwała te dolegliwości młodzież i dzieciarnia. Dla nas podróż była bardzo atrakcyjna. Duży ruch pociągów, wciąż nowe stacje i miejscowości, znakomicie urozmaicały czas. Na postojach łaziliśmy po stacjach, natomiast w czasie jazdy często siedzieli na wagonach i obserwowali mijane okolice, wsie i miasteczka.
Na którymś postoju dzielono nasz transport, bo składał się z wagonów o różnej stacji docelowej. Nasze wagony zepchnięte na jeden tor, stały luzem ze sporymi przerwami. Uznaliśmy, że trzeba zlikwidować tę niedogodność i pospychać je do siebie. Akcja została zakończona przy pierwszym, który rozpędzony z hukiem uderzył w stojący, a wewnątrz rozległ się łomot i krzyk. Pociekły też białe strugi mleka. Jaśko Łuciów jak raz spał na tobołach i po zderzeniu zwalił się z nimi na podłogę. Trochę się poobijał, ale chyba bardziej przestraszył, bo wszystko wydarzyło się niespodziewanie i w czasie snu. Nie przewidzieliśmy, że rozpędzonego wagonu nie będziemy mogli zahamować. Jakoś się to nam upiekło, bo starsi przyjęli nasze tłumaczenie ze zrozumieniem.

Przygotowanie transportu do dalszej drogi, kolejarze uprzedzali gwizdkiem, tak by wszyscy zdążyli zgromadzić się w wagonach. Na jednym z dłuższych postojów, mężczyźni zmontowali pochylnie, aby wyprowadzać zwierzęta na popas i do wodopoju. W trakcie kolejnego pojenia, rozległ się ostry gwizdek. Zwierzęta szybko wpędzono, pochylnie rozebrano, kobiety pogasiły ogniska, załadowały garnki, sprawdziły czy wszyscy są w środku i czekamy na podłączenie lokomotywy. Mija pół godziny, godzina i nic się nie dzieje. Okazało się, że to sprawka jakiegoś dowcipnisia. Jego szczęście, że nie został wykryty. Pasowanie miał zapewnione. Dopiero po roku pochwalił się tym Stasio Botiuk (Letki)

W Inowrocławiu wyładował się Władek Myszka, który w czasie wojny upatrzył tam gospodarstwo i specjalnie przyjechał z wojska do Tomaszowa, po żonę z dziećmi. Chciał też zabrać teścia Jindrucha Pitrzyńcowego (Zaleski), lecz ten nawet nie chciał słuchać o takim odosobnieniu. Postanowił na dobre i na złe, trzymać się swoich ludzi.
Tereny zachodnie okazały się rzeczywiście atrakcyjne. Wszędzie budynki były murowane, osiedla okazałe i zadbane, a wysokie kominy potwierdzały uprzemysłowienie. Krajobraz psuły dość liczne zniszczenia wojenne. W tym czasie nie były to jeszcze tereny spokojne. Zdarzały się częste kradzieże i rabunki. Wagony na noc musieliśmy ryglować. Przy zwierzętach zawsze ktoś nocował i blokował drzwi od środka. Mężczyźni, którzy wrócili z wojny, chodzili w mundurach.
Nasz transport zatrzymał się w Pyrzycach. Miasto mocno ucierpiało w czasie działań wojennych. Zwłaszcza śródmieście. Ale na obrzeżach stały wille umeblowane, nieuszkodzone, nadające się do zamieszkania. Nie było już dywanów, pościeli, garderoby, zegarów, ani innych wartościowych przedmiotów. Z przyjemnością zagłębialiśmy się w miękkich kanapach. Nie brakowało naczyń kuchennych. Przykre wrażenie robił ogólny bałagan, potłuczone szyby i porozrzucane pierze w każdym mieszkaniu.
W jednym z domków, na piętrze stało pianino. Kombinowaliśmy jakby je przetransportować do wagonu. Ponieważ było na kółkach, bez trudu wypchnęliśmy je na schody. Na półpiętro samo zjechało i tam się zaklinowało. Ani do przodu, ani do tyłu. Zawołaliśmy mężczyzn, ale i oni nie dali rady. Było za ciężkie.
Miastem chyba rządzili Rosjanie, bo wszędzie się ich spotykało. Magazynu na stacji pilnował wartownik. Mieli tam pełno różnorodnego dobra i rowery. Mężczyźni zagadywali ich w sprawie sprzedaży, ale nie dali się skusić.
W Pyrzycach trochę odżyliśmy. Zniknął problem paszy dla zwierząt, a gałęzie drzew uginały się od owoców. Sądziliśmy, że tu nas wyładują i osadzą w jednej z pustawych wiosek. Po kilku dniach postoju, powlekli jednak dalej. Końcową stacją okazała się Chwarstnica koło Gryfina. Był to punkt wyładowczy, skąd rozwożono przesiedleńców po okolicznych, nawet bardzo odległych wioskach. Trasa kolejowa Gryfin – Chojna, była jeszcze nie czynna. Gryfin nie miał też jeszcze połączenia ze Stargardem przez Dąbie. Tutaj 20 sierpnia kazano nam się wyładować na trawiaste pobocze przy torze i czekać na furmanki.



Adolf Głowacki:
NIEZWYKŁE CZASY, LUDZIE I ZDARZENIA...

 

 

następna
część