TO OD NICH TU SIĘ WSZYSTKO ZACZĘŁO
Dodane przez Adolf dnia Marca 01 2016 20:42:42

Adolf Głowacki. Luty 2016
TO OD NICH TU SIĘ WSZYSTKO ZACZĘŁO

10 lutego 2016 roku, mieszkańcy Pacholąt pożegnali ostatniego pioniera gospodarza, naszego krajana z Milna, Władysława Majkuta. Człowieka bez reszty oddanego rolnictwu. Przyjechał z rodzicami 8 grudnia 1945 roku i z tą ziemią związał resztę swojego życia. Oddał jej swoje siły i zdrowie. Wcześniej od 2 lutego mieszkali koło Tomaszowa Lub. W maju przenieśli się w rejon Przemyśla - bliżej domu. W ostatnich dniach listopada, ze względu na zagrożenie banderowskie, wyruszyli na Ziemie Odzyskane. Miał wówczas 11 lat. Tutaj ukończył szkołę podstawową i wdrażał do trudnego zawodu. Jak okrzepł, skiba po skibie, wąskimi smużkami, zaorywał hektary otaczającej wioskę ziemi. Po śmierci ojca przesiadł się na ciągnik, zmienił maszyny i przeszedł na zmechanizowaną uprawę. W końcowych latach na żniwa wyjeżdżał w pole swoim kombajnem. Żył sprawami wsi, parę lat pełnił funkcję sołtysa i walnie przyczynił się do odbudowy kościoła.
Pokolenie pionierów, ludzi tworzących pierwszą społeczność, kończy żywot. Z tych, którzy osiedli tu w 1945 roku, na miejscu został już tylko Bogdan Garsteczki i 8 wdów – w tym 4 z grupy mileńskiej. Czas na choćby encyklopedyczne przypomnienie tej przeszłości.
Pierwszym osadnikiem był Jan Garsteczki. Pracował tutaj od 1940 roku jako jeniec i na tym gospodarstwie został.

Rozszerzona zawartość newsa
Adolf Głowacki. Luty 2016
TO OD NICH TU SIĘ WSZYSTKO ZACZĘŁO

10 lutego 2016 roku, mieszkańcy Pacholąt pożegnali ostatniego pioniera gospodarza, naszego krajana z Milna, Władysława Majkuta. Człowieka bez reszty oddanego rolnictwu. Przyjechał z rodzicami 8 grudnia 1945 roku i z tą ziemią związał resztę swojego życia. Oddał jej swoje siły i zdrowie. Wcześniej od 2 lutego mieszkali koło Tomaszowa Lub. W maju przenieśli się w rejon Przemyśla - bliżej domu. W ostatnich dniach listopada, ze względu na zagrożenie banderowskie, wyruszyli na Ziemie Odzyskane. Miał wówczas 11 lat. Tutaj ukończył szkołę podstawową i wdrażał do trudnego zawodu. Jak okrzepł, skiba po skibie, wąskimi smużkami, zaorywał hektary otaczającej wioskę ziemi. Po śmierci ojca przesiadł się na ciągnik, zmienił maszyny i przeszedł na zmechanizowaną uprawę. W końcowych latach na żniwa wyjeżdżał w pole swoim kombajnem. Żył sprawami wsi, parę lat pełnił funkcję sołtysa i walnie przyczynił się do odbudowy kościoła.

Pokolenie pionierów, ludzi tworzących pierwszą społeczność, kończy żywot. Z tych, którzy osiedli tu w 1945 roku, na miejscu został już tylko Bogdan Garsteczki i 8 wdów – w tym 4 z grupy mileńskiej. Czas na choćby encyklopedyczne przypomnienie tej przeszłości.
Pierwszym osadnikiem był Jan Garsteczki. Pracował tutaj od 1940 roku jako jeniec i na tym gospodarstwie został.
W maju i czerwcu 1945 roku, pod presją wojska, osiadło tutaj 21 rodzin i 14 samotnych osób, powracających z robót w Rzeszy. Władzom chodziło o zabezpieczenie tego mienia, przed rabunkiem i dewastacją, przez armię szabrowników.
W sierpniu dotarli pierwsi kresowi wygnańcy: 20 trzy rodziny podhajeckie i 29 siedem horodeneckich. 16 rodzinna grupa mileńska, dojechała 8 września: 9 ulokowało się w Pacholętach, 7 w pobliskim Czarnówku.
Nas 20 sierpnia osiedlono w Ognicy nad Odrą, nową granicą Polski. Daleko od stacji kolejowej i miasta. Mężczyźni od razu wyruszyli na poszukiwanie innej miejscowości. Po 18 dniach wybrali takie rozwiązanie, bo całej grupy nie dało się już nigdzie wcisnąć. Rodziny podhajeckie od stycznia przebywały na zamojszczyźnie. Horodeneckie przyjechały bezpośrednio z rodzinnego Żwaczowa.
24 września przyjechała Joanna Schodnik z czwórką dzieci w wieku 3-11 lat. Był to wyjątkowy akt odwagi, ale i desperacji. Jej mąż zginął w Oświęcimiu i została bez środków do życia.
8 grudnia dołączyło do nas, 5 kolejnych mileńskich rodzin. 3 osiadły w Pacholętach, 2 w Czarnówku. Nasza grupa powiększyła się prze to do 21 rodzin, o łącznej liczbie 80 osób. Dwa transporty mieszkańców Milna, osiedlono w lutym wokół Tomaszowa Lub. Stąd wiosną kilkanaście rodzin przeniosło się do Przemyśla, a reszta latem, grupami, na Ziemie Odzyskane. Tamte ze względy na napady banderowskie, też jesienią wyjechały na Zachód.
W 1946 z centralnej Polski przyjechała rodzina Zywertów i 4 samotnych z Przemyślan. Ci ostatni dołączyli do kawalerki - swoich krajan zabranych do Rzeszy.

Najzamożniejsza była grupa powracająca z robót. Większość przyjechała wozami wypełnionymi różnym dobytkiem, zabranym Niemcom za lata darmowej pracy. Nie wszystkim udało się to dowieźć na miejsce. Nadkańskim w drodze Rosjanie zabrali dobre konie, a dali wychudzone frontowe szkapy. W grupę samotnych osób zwanych później kawalerką, w Widuchowej wymierzyli pepesze, kazali zejść z wozu i odjechali z całym dobytkiem. Zostali w tym, co na sobie mieli.
Ponadto ta grupa zastała pustą wioskę i zajęła najlepsze gospodarstwa. Spory wybór mieli jeszcze pierwsi kresowianie. Milnianom pozostały resztki.
Nikt nie przywiązywał jednak do tego nadmiernej wagi, bo dość powszechne było poczucie tymczasowości. Większość trwała w przekonaniu, że wrócą tu Niemcy, a my pojedziemy na swoje.
Wyraźnie ubogo prezentowali się kresowianie. Przyjechali w połatanej odzieży, rozpadających butach, z kilkoma tobołkami dobytku, oraz resztkami kaszy i mąki w woreczkach. Niektórzy przywieźli, uratowane, znoszone świąteczne ubrania. My byliśmy w trochę lepszej sytuacji, bo przyprowadziliśmy na sznurkach krowy – swoje żywicielki.

Najtrudniejszy był maj i czerwiec, bo wioskę często napadali Rosjanie z Czarnowa. Uspokoiło się dopiero, gdy otrzymała ochronny oddział wojska. Płoszyli rabusiów silną strzelaniną w górę. Wspierało ich kilku saperów, rozminujących te tereny. Żadna wioska nie przetrwałaby tutaj, bez ochrony Wojska Polskiego. Tak samo bronili kolumn resztek ludności niemieckiej, prowadzonych na przeprawę. Na Odrze przejmowali je Rosjanie i robili już, co chcieli. To żołdactwo grabiło wszystkich i prowadziło rozbój w biały dzień.

Powracający z robót, kilka Niemek i stary Niemiec, posadzili wiosną ziemniaki i zasiali trochę buraków cukrowych. Ci sami, z wsparciem wojska, skosili też oziminę i złożyli w stogi. Już z pomocą kresowian, wymłócono ją i rozdzielono na rodziny. Jesienią podobnie wykopano ziemniaki. Drobne nieprzerwane buraki przerabiano na melasę, która zastępowała cukier. Uruchomiony jesienią w Dębogórze młyn wodny, pracował na pełnych obrotach i zapewniał ludziom mąkę. Nie zmarnował się też żaden owoc. Suszono je i robiono zapasy na zimę. Koszono też trawę na łąkach i gromadzono paszę dla zwierząt.
W międzyczasie, później osiedli, kompletowali podstawowe meble, naczynia, sprzęt gospodarski i narzędzia rolnicze. Wyszukiwali też i naprawiali uprząż. Początki były biedne. Wszystkiego nam brakowało. Nie mieliśmy grosza przy duszy, grama mięsa, a ci bez krów również żadnego tłuszczu. W Gryfinie wszędzie zalegały gruzy i jedynie na rynku można było coś kupić. Ze względu na brak pieniędzy, dominował handel wymienny.

Po rozdzieleniu zebranych plonów, przystąpiono do orek i siewów, by w następnym roku uchronić się od głodu. Dookoła wioski leżały połacie ugorów, które prosiły się o pług, ziarno i brony. Wprost podrywały do pracy, ale wszystko kończyło się na dobrych chęciach, ze względu na niedostatek koni. Nasi pradziadowie trochę mniej, dziadowie już więcej, a rodzice dość dotkliwie odczuwali głód ziemi. Tutaj wytworzyła się sytuacja, o której się nikomu nie śniło: każdy mógł zaorać ile chciał i gdzie chciał. W sumie nie wiele w tym roku pól obsiano. My mlekiem płaciliśmy za wypożyczanie koni. Inni brali na odrobek.
Rodziny, które przyjechały w grudniu, oprócz krów, przywiozły też prosięta i kury. To zapoczątkowało hodowlę trzody i drobiu.
W następnym roku, władze rozpoczęły sprzedaż koni z demobilu. Na dogodnych warunkach rozprowadzano też krowy. I to dopiero diametralnie zmieniło sytuację. Choć dominowało jeszcze poczucie tymczasowości, z furią ruszono w pole. Hektary ugorów w oczach pokrywały się czarną rolą. Każdy pracował jakby chciał nadrobić lata niedostatku. Poza tym wiedział, że to jedyna droga do poprawy bytu.
Któregoś dnia wyjechaliśmy z ojcem na pole, aby zaorać kawałek ugoru. Ledwie ustawiliśmy pług, patrzymy a na przełaj leci Jaśko Majkut i wymachuje kapeluszem. Gdy zbliżył się do nas, tato zawołał: O co chodzi Jaśku?! Pieter to moje! Ja to zająłem! No dobrze, pokaż, dokąd zająłeś to ja się przesunę. Wszystko aż do tamtej drogi - pokazał. Człowieku, przecież ty tego za rok nie zaorzesz. W końcu odstąpił nam kawałek, ale odszedł niepocieszony. Ta chęć zagarnięcia jak największej powierzchni gruntu, przekraczającej nawet możliwość obrobienia, wynikała u niego z wieloletniego głodu ziemi. Był człowiekiem bardzo pracowitym i wszystkie lata poświęcił walce o ziemię. Jeździł nawet na zarobek do Francji.

Życie wyraźnie się stabilizowało. Wkrótce w chlewach zaczęły pochrząkiwać świnie, w kurnikach gdakać kury, a o świcie koguty przypominały, że czas rozpoczynać kolejny dzień pracy. Nową rzeczywistość zaakceptował nawet kot poniemiecki. W godzinach udoju siedział na progu obory i czekał na swoją porcję mleka. Zarobił ją ciężką harówka, przy wyłapywaniu i płoszeniu wszędobylskich myszy. Pies szczekaniem przypominał, że też nie próżnuje, pilnuje dobytku i zapracowuje na swoje utrzymanie.
Już w 1945 roku radość zaczęła brać górę nad troskami, choć życie nie skąpiło jeszcze problemów. Rok 1946 i następne, to już nie przebłyski, lecz eksplozja tłumionej przez wojnę radości. Skończyły się lata zniszczeń, grozy, przemocy, śmierci, smutku i poniewierki. Dla nas skończył się ponadto koszmar barbarzyństwa ukraińskiego. Było się, więc, z czego cieszyć.
Kawalerowie wrócili z wojny i robót, szybko ruszyli w konkury, a panny po długim oczekiwaniu tylko dla pozorów się wzbraniały. Często dochodziło, więc do skojarzeń. Co rusz wystrojona kolumna bryczek i wozów, rwała po błogosławieństwo do parafialnego kościoła w Widuchowej. W drodze powrotnej, urządzano karkołomne wyścigi. Czasem weselnicy tylko cudem wychodzili cało z opresji.
Wesela były huczne, przy stołach skromnie zastawionych. Kapela jednak rżnęła od ucha, młodzież i starsi wywijali obertasy, z przytupami ruszali do polek, a z werwą do kręconych walczyków i posuwistych fokstrotów. Gdy napoje zaszumiały w czuprynach, od śpiewów szyby drżały w oknach. W ciągu dwóch lat wykruszyły się wszystkie starsze roczniki. Po weselach z kolei nastąpiły chrzciny i domy stopniowo zaczął wypełniać gwar tutaj urodzonego pokolenia.
W pierwszych latach często odbywały się zabawy. Wystarczyła harmonia, trąbka, jakieś skrzypce i bęben, a salę wypełniały tłumy młodzieży miejscowej i z sąsiednich wiosek, wystrojonej w modne po wojnie błyszczące oficerki. Przychodzili również żonaci, bo byli to w większości młodzi ludzie - 80% mieszkańców nie przekraczało 40 lat. Pod okna podchodzili też starsi, zobaczyć jak młodzi cieszą się życiem.

To od nich tu się wszystko zaczęło. To dzięki nim i ich ciężkiej pracy, szybko znikł problem, co do garnka włożyć i podać na stół. I dzięki nim tę małą, ale prężną wioskę stawiano za wzór. Ale też za tą uczciwą pracę i patriotyczną postawę, nazwani zostali „kułakami”, zniszczeni kontyngentami i zapędzeni do kołchozu. W 1953 roku ten przodujący system rolnictwa, objął również Pacholęta. W tym też dopiero roku, doprowadzono prąd do wioski. Jakby na potwierdzenie świetlanej przyszłości, w domach zabłysło światło elektryczne.
Nie poddali się jednak i po rozwiązaniu wspólnoty, dźwignęli gospodarstwa na jeszcze wyższy poziom. Młodsi dość szybko przesiedli się na traktory, wymienili park maszynowy i przeszli na bardziej zmechanizowane, mniej uciążliwe gospodarowanie. Starzy bez następców, z końmi dociągnęli do emerytury. Ziemię zdali na skarb państwa, budynki zatrzymali. Na nich zakończyła się era konnego rolnictwa.
Dzięki nim wielu ukończyło szkoły, zdobyło różne zawody, podjęło pracę i urządziło się w mieście. Ta wyniszczająca rolnictwo polityka partii, wypłoszyła młodzież ze wsi. Na gospodarstwach zostały roczniki starsze. Z młodszych jedynie sześciu z mojego pokolenia. Ich ojcowie zapoczątkowali i rozwinęli miejscowe rolnictwo, oni doprowadzili je do rozkwitu i na nich ono wygasło. Po nich nikt już nie podjął ciężkiego, rolniczego trudu.
W 1947 roku nastąpiło uwłaszczenie i ograniczenie gospodarstw do 10 ha. Większość z grupy niemieckiej opuściła wioskę. Na te gospodarstwa przeniosły się nasze rodziny z Czarnówka. Dojechał też jeszcze jeden kresowianin Kowalewski. Pięć rodzin mileńskich przeniosło się do innych miejscowości. W 1948 roku Kaczmarczyk wozem najechał na minę i zginął na miejscu. Wojna jeszcze raz pokazała swoje krwawe oblicze. Żona z córkami wyjechała.
I to ustabilizowało stan ludności wioski na 195 osób. Największą liczbę 226 mieszkańców, odnotowały Pacholęta w 1960 roku. W latach 1945-60 urodziło się tutaj 91 dzieci. Wioska w tygodniu tętniła pracą, a w niedzielę żyła radością i śpiewami. Latem w świąteczne popołudnia młodzież gromadziła się nad jeziorem. Chlupot wody mieszał się z gwarem, śmiechami i pokrzykiwaniami. Pod wieczór wszystko przenosiło się do wioski. Ulicami krążyły grupki dziewcząt i chłopców, młodsi śmigali na rowerach, a z domów dolatywały żywe rozmowy, śmiechy dziewcząt i śpiewy. W ciszy wieczornej często, daleko niosły się junackie pieśni chłopców i tęskne o miłości i rozstaniu dziewcząt.
I to jedyny okres, kiedy Pacholęta miały dodatni bilans. Od tego czasu liczba ludności systematycznie malała. Rozpoczęta w 1970 roku budowa elektrowni Dolna Odra, wyssała resztę młodych ludzi ze wsi. W 2000 roku liczba mieszkańców spadła do 117. Teraz oscyluje wokół 100 osób. Jest nadal żywa i prężna, ale nie tak jak dawniej zaludniona i cichsza. Maksymalnie było tu 40 różnej wielkości gospodarstw. Teraz 29 budynków jest zamieszkałych. W tym w 9, po pustych wnętrzach snują się samotne wdowy. 3 są nie zamieszkałe. Po wielu tylko place zostały. Znikły też poniemieckie stodoły. W zachowanych inwentarskich, jedynie przegrody, żłoby i cisza wypełniają wnętrza. Ta wzorowa rolnicza wioska, przekształciła się w osiedle mieszkaniowe. Ostatnie gospodarstwa drobnotowarowe, zamarły około 1990 roku. Teraz obszary tych gruntów, objęte są uprawą wielkotowarową.
Starsi gospodarze przeszli na emerytury w wieku 65 lat. Młodsi na renty do 60 roku życia. To wcześniejsze zdawanie ziemi, przyspieszyła dość intratna uprawa ogórków i chryzantem w tunelach foliowych. Zakończenie z kolei tej działalności, wymusiły podeszłe lata i zwyczajna utrata sił.
Z tą obcą początkowo ziemią, związały nas mogiły bliskich. Pierwsza na tutejszym cmentarzu spoczęła w 1951 roku moja babcia Anna. Dwa lata po niej zamiłowany pszczelarz Andrzej Zaleski. A po nich Dec, Marcjasz, Letki, Krąpiec i inni. Z tych pierwszych gospodarzy, ostatni odszedł Gaździcki w 1992 roku, a z młodszych Zawadzki w 2006. Tę plejadę pionierów, zamknął właśnie najmłodszy z nich, Władek Majkut.

Choć mieszkałem tam krótko, jestem z wioską mocno związany. Tam był mój dom, bliska rodzina i rówieśnicy, z którymi cieszyłem się młodym życiem.
Z Władekiem Letkim, Piotrem Czaplą, Józkiem Krąpcem, oraz Franekiem i Władekiem Majkutem, tworzyliśmy młodzieżową paczkę. Razem pękaliśmy kawalerkę, bawili się na zabawach, wiele godzin spędzili przy biesiadnych stołach, strawili na pogawędkach i sprzeczkach, a także często śpiewem zakłócali wieczorną ciszę. Przy każdym przyjeździe do domu, wstępowałem do nich na pogawędki oraz wspomnienia z kresowych i tutaj przeżytych lat. Kiedyś Franek powiedział: „Tak pięknego okresu nie przeżyliśmy wcześniej, ani potem. I już nie przeżyjemy – dodał ze smutkiem. Jak pamiętasz ileż to chłopów gromadziło się dawniej przed kościołem, a teraz zaledwie mała grupka się uzbiera”. Te takie szczere od serca rozmowy, na nim się zakończyły. Taka jest kolej rzeczy: stare odchodzi, młode zapełnia tę lukę. Ci, którzy ożywiali tę wioskę, doprowadzili ją do rozkwitu i tchnęli w nią polskiego ducha, a także towarzysze mojej młodości, śpią już snem wiecznym. Tych kilkoro żyjących jeszcze pionierów, zamknie ostatni rozdział historii tutejszego powojennego osadnictwa, a ostatnie wdowy zamkną też księgę dziejów, ciężko doświadczonego ludu kresowego. Wichry wojny oderwały nas od korzeni i zapędziły z Kresów Wschodnich na Zachodnie. Musieliśmy zostawić ojczystą ziemię, cmentarze i wyruszyć w nieznane. Moja babcia Anna biadała: „Rodziców i dziadów zostawiliśmy tam, część rodziny rozproszona jest po całej Polsce i za granicą, my spoczniemy tutaj i jak to pozbierać na Sądzie Ostatecznym?” Mimo tych obaw babci, wszystkich połączy znowu, ostateczne ciała zmartwychwstanie.
We wsi żyją już trzy tutaj urodzone pokolenia. Dla nich tak jak kresowa dla nas, ta ziemia jest ojczysta. Tutaj się urodzili, tu są ich domy, tu spoczywają ich rodzice i dziadowie i z tą wioską są uczuciowo związani. Piszę o Pacholętach, bo znam te sprawy, ale podobnie jest w Brójcach, Rogozińcu, Lutolu, Sulimierzu, Bojkowie, Ołdrzychowicach, Byczynie i innych miejscowościach.

Choć apelowałem już do młodych, powtórzę jeszcze raz:

Pamiętajcie skąd Wasz ród, nie zapominajcie gdzie wasze korzenie. Pamiętajcie o przodkach, bo godni są tego. To od nich tam i tu wszystko się zaczęło.