CZASY WIELKICH PRZEMIAN
Dodane przez Adolf dnia Stycznia 04 2020 16:45:31
CZASY WIELKICH PRZEMIAN

Przeszłość mileńskiej społeczności

Z zapisów historycznych i starych dokumentów wynika, że nasi przodkowie żyli w przełomowych i burzliwych czasach. Do końca XV wieku rodzili się, pracowali i umierali w Małopolsce, na Ziemi Sandomierskiej. W miarę jak ludzi przybywało, warunki bytowe na wsi się pogarszały. Ta sama ziemia musiała wyżywić coraz więcej ludności. Ponadto z roku na rok, zwiększały się obciążenia pańszczyźniane i ograniczenia wolności włościan. A przekazanie przez Zygmunta Starego sądów nad chłopami szlachcie, oznaczało pełną niewolę. Jednodniowa początkowo pańszczyzna, rozciągnęła się na cały tydzień - bez wtorku. Chłop staje się własnością pana. Nie może nawet zmienić miejscowości bez jego zgody. Narastające bezprawie, wyzysk, kary chłosty i zajmowanie dobytku, a nawet gruntów, doprowadziły do buntów, palenia dworów i krwawych rozrachunków.

Wywołało to falę zbiegostwa i legalnych przesiedleń na Kresy, gdzie możni oferowali lepsze warunki i dostatek ziemi. Te rozległe i słabo zaludnione przestrzenie, prosiły się o zagospodarowanie. Napływali, więc tam ludzie różnych nacji, wyznań i zawodów. Uciekający przed niewolą tatarską, kochający wolność i swobody, oraz ci, którzy weszli w kolizję z prawem i musieli chronić gardła. „Połączenie pustych i żyznych Kresów z ludną Polską wywołało ruchy, których okiełznanie nie leżało w niczyich możliwościach. Nadmiar ludności polskiej wlał się w te olbrzymie, nie zasiedlone przestrzenie” – pisze historyk Paweł Jasienica. Zbiegostwo było karalne, ale możnowładcy kresowi skutecznie chronili uciekinierów przed prawem. Większość przesiedleń odbywała się legalnie. Szlachta polska pozbywała się nadmiaru ludności, ci zaś kuszeni obietnicami lepszego bytu, chętnie wyjeżdżali na zachwalane kresowe czarnoziemy.

Adolf Głowacki
Szczecin 2020

Rozszerzona zawartość newsa
CZASY WIELKICH PRZEMIAN

Przeszłość mileńskiej społeczności

Z zapisów historycznych i starych dokumentów wynika, że nasi przodkowie żyli w przełomowych i burzliwych czasach. Do końca XV wieku rodzili się, pracowali i umierali w Małopolsce, na Ziemi Sandomierskiej. W miarę jak ludzi przybywało, warunki bytowe na wsi się pogarszały. Ta sama ziemia musiała wyżywić coraz więcej ludności. Ponadto z roku na rok, zwiększały się obciążenia pańszczyźniane i ograniczenia wolności włościan. A przekazanie przez Zygmunta Starego sądów nad chłopami szlachcie, oznaczało pełną niewolę. Jednodniowa początkowo pańszczyzna, rozciągnęła się na cały tydzień - bez wtorku. Chłop staje się własnością pana. Nie może nawet zmienić miejscowości bez jego zgody. Narastające bezprawie, wyzysk, kary chłosty i zajmowanie dobytku, a nawet gruntów, doprowadziły do buntów, palenia dworów i krwawych rozrachunków.

Wywołało to falę zbiegostwa i legalnych przesiedleń na Kresy, gdzie możni oferowali lepsze warunki i dostatek ziemi. Te rozległe i słabo zaludnione przestrzenie, prosiły się o zagospodarowanie. Napływali, więc tam ludzie różnych nacji, wyznań i zawodów. Uciekający przed niewolą tatarską, kochający wolność i swobody, oraz ci, którzy weszli w kolizję z prawem i musieli chronić gardła. „Połączenie pustych i żyznych Kresów z ludną Polską wywołało ruchy, których okiełznanie nie leżało w niczyich możliwościach. Nadmiar ludności polskiej wlał się w te olbrzymie, nie zasiedlone przestrzenie” – pisze historyk Paweł Jasienica. Zbiegostwo było karalne, ale możnowładcy kresowi skutecznie chronili uciekinierów przed prawem. Większość przesiedleń odbywała się legalnie. Szlachta polska pozbywała się nadmiaru ludności, ci zaś kuszeni obietnicami lepszego bytu, chętnie wyjeżdżali na zachwalane kresowe czarnoziemy.

PIERWSZY PRZEŁOM
Na wyjazd zdecydowali się również nasi odlegli przodkowie. Miało to miejsce na początku XVI wieku, kiedy Ziemią Załoziecką włodarzył hetman Marcin Kamieniecki. I to on przedstawił im wizję nowego lepszego bytu, oraz zachęcił do wyprawy, która zmieniła bieg ich życia. Był to dla nich pierwszy przełom w stabilnej dotąd egzystencji.

Doskonale wiemy jak duży to wstrząs, bo też mamy za sobą takie przeżycie. Co prawda my zostaliśmy wygnani i opuściliśmy naszą ziemię pod groźbą utraty życia, a oni dobrowolnie, ale odczucia związane z opuszczeniem rodzinnego domu, są takie same. Towarzyszyły im również podobne obawy i niepokoje, bo nie znali stron, w których mieli tworzyć nową przyszłość. Represjonowani i zagrożeni ubóstwem, oprócz bolesnego rozstania z ojcowizną i bliskimi, nie wiele mieli do stracenia. Sporo natomiast do zyskania.

Nie znam kryteriów formowania takich grup przesiedleńczych. Na pewno odbywało się to za porozumieniem możnych tych czasów i na zasadzie rozgęszczania przeludnionych małopolskich wsi. Trudno sobie wyobrazić, aby przesiedlano całe wioski, bo kto by uprawiał porzuconą ziemię. Prawdopodobnie wyjeżdżały tylko te rodziny, które nie dziedziczyły spadku po rodzicach. W tym czasie nie wolno było dzielić gospodarstw. Ojcowiznę przejmował najstarszy syn lub córka. Reszta żyła na ich łaskawym chlebie oraz ze skromnych zarobków na pańskich posiadłościach.

Była to wyprawa wielodniowa. Ponieważ prowadzili zwierzęta, poruszali się wolno. A mieli do przebycia ponad 250 kilometrową trasę. Tyle mniej więcej dzieliło ich, od tej zachwalanej kresowej „Ziemi Obiecanej”.

Nie trudno sobie natomiast wyobrazić, jak wyglądało rozstanie, bo elementy tego przetrwały do końca naszych dni na ojczystej ziemi. A także, co zabierali. Ponieważ mieli osiąść na pustkowiu, na wozy załadowali jakiś dobytek, żywność, zboże, ziemniaki, niezbędne narzędzia do uprawy roli i budowy domów, drób, prosięta, a nawet prawdopodobnie żarna do mielenia mąki. Następnie ucałowali ręce rodzicieli, progi rodzinnych domów i uściskali pozostających. Po tym na wozach usadowili matki z dziećmi, powożący zrobili batami znak krzyża przed końmi, wszyscy się przeżegnali i wyruszyli w nieznane. Z dala skinieniem ręki jeszcze raz pożegnali bliskich, sąsiadów i przyjaciół. Nim zanurzyli się w lasy, załzawionym wzrokiem i westchnieniem pożegnali też bliskie sercu pola, łąki i widoki. Nie było to czasowe rozstanie, lecz pożegnanie. Odległość, jaka miała ich rozdzielić, nie dawała nadziei na ponowne widzenie.

Ta nowa ziemia nie zawiodła ich oczekiwań. Okazała się żyzna i piękna, ale niespokojna. Dała im większą wolność i chleb, ale wielu też przedwcześnie przyjęła na wieczny spoczynek. Poprawili byt, lecz znaleźli się w strefie najazdów tatarskich. Gdzie, często błyskały szable, ciszę mącił tętent koni i szczęk żelaza, a stada wron unosiły się z krakaniem nad pobojowiskami.

Osadzono ich na pustkowiu nad rzeczką, kilka kilometrów za istniejącymi rusińskimi Podliskami. Ówczesne osadnictwo skupiało się nad wodą. Łatwe pozyskiwanie tego życiodajnego płynu, decydowało o wyborze miejsca na osadę. Studnie zaczęto drążyć później, gdy zabrakło terenów z wodami powierzchniowymi.

Początki były trudne. Zaczęli, bowiem od budowy domów i zagospodarowywania nietkniętej sochą, porosłej burzanami ziemi. Powiększali też jej obszar wypalaniem lasów i wycinką drzew na budulec. Być może hetman Kamieniecki zobowiązał miejscowych Rusinów do pomocy przy budowie zagród. Na czas zagospodarowania, przez kilka pierwszych lat, zostali też zwolnieni z pańszczyzny. Później była ona tylko trzydniowa.

Dla upamiętnienia rodzinnego sioła, nową osadę nazwali Bukowina. Nazwa Milno pojawiła się później, gdy ukształtowały się wszystkie przysiółki (Bukowina, Kamionka, Podliski, Krasowiczyna) i połączyły w jedną dużą wioskę. Budynki budowali z drewna ze ścianami wieńcowymi, a dachy kryli słomą lub trzciną. Znane już też były gonty.

Nie znamy losów i przeżyć tych odległych przodków. Ich radości i smutki, dole i niedole, skryły mroki dziejów Podola. Jedynie na podstawie wydarzeń, jakie się tam rozegrały możemy wnosić, że życie nie skąpiło im trudnych momentów i różnych zawirowań. Byli świadkami wydarzeń trwale zapisanych w dziejach narodu polskiego. Uczestniczyli w życiu hetmanów Kamienieckich, Potockich i książąt Wiśniowieckich, którzy z załozieckiego zamku, włodarzyli tymi ziemiami. Ze względu na napady, często musieli się kryć z dobytkiem w ostępach leśnych, a po odejściu grabieżców, od podstaw budować spalone domostwa.

Tatarzy najeżdżali te ziemie od podbicia Rusi w 1240 roku. Intensywność najazdów wzmogła się, gdy na Krymie w XV wieku powstał Chanat Krymski.

Liczne źródła historyczne, pamiętniki, a zwłaszcza listy z XVI i XVII wieku - jak pisze Antoni Worobiec - opisują grozę owych tragicznych wydarzeń. Książę Jerzy Zbarazki pisze:

„Zasięg grabieży Tatarów w samym tylko 1620 roku, objął całe Podole, Ruś
Czerwoną i część Wołynia”


Z listów wynika, że z 318 dworów województwa ruskiego, ocalało 60. W latach 1612-1621, Tatarzy 31 razy, wdzierali się w granice Rzeczypospolitej. W naszym rejonie większość miast i wsi, uległa całkowitej zagładzie. O ogromie zniszczeń, młody Jan Sobieski w liście do siostry Katarzyny Radziwiłł pisze:

„Mój Zborów, Jezierna, Pomorzany i inne miasta tak siadły, że znaku gdzie
co było nie znajduję, a chłopa i na lekarstwo”


Przeżyli też rebelię Chmielnickiego, słynną obronę Zbaraża przed nawałą kozacko-tatarską i świętowali jego pogrom pod Beresteczkiem, w 1653 roku.

Chmielnicki szedł jak lawina – niszcząc po drodze, co napotkał. Kraj przed nim powstawał, za nim pustoszał. Kwitnąca ziemia zamieniała się w pustynię. Jeszcze większe spustoszenie czynili wspierający go Tatarzy. Grabili, co napotkali, starych zabijali, a młodszych brali do niewoli. Rusini służyli w armii Chmielnickiego, a ich bezbronne żony i dzieci, Tatarzy gnali w jasyr. Tym, co zrabowali i ludźmi, płacił za wsparcie w wojnie z Polakami. Takiego barbarzyństwa, żaden wódz się nie dopuścił.

Ostatecznie Polska wychodzi zwycięsko z wojen muzułmańskich. W 1699 roku w wyniku traktatu pokojowego, odzyskuje województwo kijowskie i bracławskie oraz część Podola z Kamieńcem Podolskim.
Dopiero po bez mała dwóch wiekach, nasi przodkowie mogli zdjąć straże z wież obserwacyjnych, odetchnąć z ulgą i zacząć budować przyszłoś bez lęku utraty tworzonego dorobku.

DRUGI PRZEŁOM
Niestety pokój trwał krótko. W 1772 roku następuje I Rozbiór Polski. Podole zajmuje Austria. Okrutnie nam się odwdzięczyła za Odsiecz Wiedeńską. Utrata niepodległości, to drugi przełom w życiu naszych przodków.
Zaborca potraktował całą Galicję jako zaplecze żywnościowe. Nie rozwijał tam żadnego przemysłu, który by wchłonął nadmiar rąk do pracy. A przyrost ludności był tu imponujący. W roku 1817 ludność Galicji liczyła 3,5 miliona, w 1850 4,5, w 1880 6, a w 1910 ponad 8 milionów. Gęstość zaludnienia wzrosła od 15 osób na kilometr kwadratowy w 1580, nawet do 100 miejscami w 1900 roku. W ciągu XIX wieku ludność tego regionu się podwoiła. W pustym ongiś kraju, zrobiło się ciasno. Pogorszyły się też znacząco warunki bytowe, bo ta sama ziemia musiała wyżywić drugie tyle ludności.

Po rozbiorze, Milno znalazło się przy kordonie granicznym. Wynikały z tego spore korzyści. W Rosji tania była żywność, a w Austrii wyroby przemysłowe. Rozwinęła się, więc dość intratna wymiana handlowa. Szczególnie ta nielegalna. Spore zyski zwabiły Żydów. W 1855 roku Milno liczyło 2300 mieszkańców. Z tego 1069 Polaków, 1056 Rusinów i 175 Żydów. Tak dużej ilości Izraelitów nie było w żadnej innej wiosce.

W sumie XVI i XVII wiek to biała plama, jeżeli chodzi o życie naszych przodków. Pierwsze spisy ludzi i gruntów, jakie przetrwały w archiwach, pochodzą z końca XVIII wieku. Najwięcej dokumentów zachowało się z XIX, a zwłaszcza z lat 1823-1903, gdy Milno należało do Pawlikowskich. Przetrwały też księgi metrykalne z okresu 1816-1913. Wynika z nich powszechny analfabetyzm, wielodzietność i duże zagęszczenie ludności. Do rzadkości należały rodziny poniżej 10 osób. Co prawda spora śmiertelność dzieci trochę hamowała przyrost, ale i tak ludzi szybko przybywało. Aby pomieścić te rozrastające się rodziny, rozbudowywano istniejące i budowano nowe budynki. Ze względu na duże zagęszczenie zabudowy i słomiane pokrycia, dość często zdarzały się groźne pożary. W 1841 roku przy silnym wietrze pożar strawił całą Bukowinę. W 1861 spłonęło w Milnie 44 zagród, a w 1886 jak doniosła ówczesna prasa, pogorzało 120 gospodarzy (około 400 budynków).

W tych niezbyt obszernych chatach, gnieździły się często dwie wielodzietne rodziny. W sumie ludzie żyli w dużej ciasnocie. Porody odbywały się wyłącznie w domu, z obsługą miejscowych akuszerek. Wcześniaki nie miały żadnych szans przeżycia, a skomplikowane kończyły się śmiercią matki i dziecka. Złe warunki higieniczne powodowały dużą śmiertelność dzieci. Wpływało też na to chrzczenie niemowląt w dniu narodzin - zwłaszcza zimą. Leczeniem z mizernymi skutkami, zajmowali się znachorzy. Usługi nielicznych lekarzy miejskich, były zbyt drogie. Właściciel wioski pokrywał czasem koszty leczenia pracowników funkcyjnych. Na szpital mogli sobie pozwolić tylko zamożni.

Skuteczni natomiast byli domorośli ortopedzi, którzy nastawiali zwichnięcia i leczyli wszelkie złamania. W Milnie zajmowała się tym rodzina Krąpców. Słynny w XIX wieku na całą okolicę Sebastian Krąpiec, wyleczył również wielu możnych tych czasów, a nawet generała carskiego w Kijowie i syna namiestnika cesarskiego we Lwowie. Ten Sebastian (mój prapradziadek) w latach 1869-1971 wybudował we wsi pierwszy kościółek (kaplicę). Obsługiwali ją nieregularnie księża załozieccy. Uniezależniło to w znacznym stopniu Polaków od miejscowej cerkwi.

Parafia greckokatolicka powstała w 1760 roku. Ponieważ podlegała Papieżowi, większość Polaków chrzciła tam dzieci i wielu zawierało związki małżeńskie. Ale na podstawie jakiegoś porozumienia, zapisywano to w księgach załozieckich z podaniem, kto udzielał sakramentu.

Figura św. Floriana z 1862 roku fundacji tegoż Sebastiana, stoi do dziś na dawnym jego siedlisku w Bukowinie.
Teraz trudno sobie wyobrazić życie w warunkach, jakie mieli nasi przodkowie. Ale oni nic innego nie znali i czuli się w nich dobrze. W tych małych krytych strzechą chatach rodzili się, rośli, zakładali rodziny, wychowywali gromady dzieci i umierali. Nie czuli się pokrzywdzeni, bo wszyscy tak żyli w ówczesnych wioskach.

Włościanie dzielili się na gospodarzy, chałupników i komorników. Gospodarz miał dom, ogród, pole i łąkę, chałupnik dom z ogrodem, komornik mieszkał u kogoś jako lokator. Gospodarze z kolei w zależności od użytkowanego areału, dzielili się na pełnołanowych (30 morgów), półłanowych (15 mrg) i ćwierćłanowych (7,5 mrg). W Milnie było kilku 30 morgowych, ale w wykazach podawani są jako półłanowi ze zwiększoną pańszczyzną. Użytkowanie opłacali pańszczyzną i daniną w wymiarze rocznyn:

półłanowi - 65 (81bogatsi) dni pańszczyzny sprzężajem, 16 garncy owsa, pół kapłona,
2 kury, 22 jaj i jeden motek przędzy z pańskiego przędziwa.
ćwierćłanowi - 52 dni pańszczyzny sprzężajem, 1 kura, 15 jaj i pół motka przędzy.
chałupnicy - 52 dni pańszczyzny pieszej, 1 kura, 11 jaj i pół motka przędzy
komornicy - 12 dni pańszczyzny pieszej

Właściciel wioski miał sędziego uprawnionego do wymierzania włościanom kar za nieposłuszeństwo, odmowę wykonania robót, niepłacenie danin i podatków, kłótnie sąsiedzkie, bójki i podobne małe przewinienia. Były to kary pieniężne lub odsiadki w miejscowym areszcie. Za poważniejsze i przestępstwa, przekazywano winnego do wyższej instancji. Te sprawy regulowały przepisy prawne, chroniące włościan przed samowolą właściciela, zarządcy czy ekonoma. Na każdą karę musiał być sporządzony protokół. Nie wolno też było zabierać im ziemi. Mimo to, w praktyce często stosowano zakazaną chłostę, wymierzano kary bez protokołu, podmienianio grunty na gorsze, a nawet je zabierano. W wykazach jest ponad 60 skarg do wyższych instancji w sprawie gruntów. Nie są to, więc jakieś rzadkie przypadki, lecz stała praktyka dworska. Większość tych skarg, kończyła żywot na półkach urzędowych szaf.

Właściciele ziemscy zobowiązani byli do dziesięciny na rzecz kościoła. Pawlikowscy płacili ją parafii załozieckiej. Wspierali też miejscową cerkiew. W 1787 roku należało do niej 31 morgów gruntów ornych, 20 ogrodów i łąk oraz duża pasieka. Paroch miał 7 koni, 4 woły, 9 krów, 31 owiec i 11 świń. Ponadto dostarczano mu 85 kubików drewna rocznie i wykonywano różne roboty budowlane.

TRZECI PRZEŁOM
W 1848 roku nasi przodkowie przeżyli trzeci przełom. Po wielowiekowej niewoli, pańszczyzna została zniesiona i włościan uwłaszczono. Na ogół na tym lub zbliżonym areale, który użytkowali. Nie zmienił się też obszar majątkowy.

Uwłaszczenie w niewielkim stopniu poprawiło sytuację materialną ludności. Odpadły obciążenia pańszczyźniane i mogli dorobić na pańskich gruntach, ale doszły spłaty za gospodarstwa. Nie mieli też dostępu do lasu i musieli jak dawniej kupować drewno.

Zdecydowanie natomiast poprawiło to ich sytuację społeczną. Od tej pory dwór został uzależniony od wioski. Musiał czekać aż ludzie zakończą roboty na swoim i płacić za wykonaną pracę. Nie mógł też stosować żadnych sankcji. Mimo uwłaszczenia, do 1864 roku nie wolno było dzielić gospodarstw. Po zniesieniu tego zakazu, nastąpiło szybkie, postępujące rozdrabnianie. Wieś się rozrastała, ale gospodarstwa malały i pogłębiało ubożenie ludności. Sporo młodych, a nawet całych rodzin wyjeżdżało za granicę, aby tam szukać lepszego bytu, lub zarobić trochę grosza, dokupić ziemi i powiększyć gospodarstwo.

Mimo tej mizeroty, wieś w 1908 roku przystępuje do budowy okazałego kościoła. Rolę inwestora pełnił Społeczny Komitet Budowy, wykonawcą został budowniczy Andrzej Stawarski, a fundusze gromadził i roboty rozliczał, ksiądz Walerian Dziunikowski. Budowę zakończono w 1914. Od 1871 do tego czasu, wierni korzystali z kaplicy fundacji Sebastiana Krąpca. Milno należało do parafii załozieckiej. Wioska otrzymała zgodę na utworzenie swojej, dopiero w 1910 roku.

CZWARTY PRZEŁOM
W 1914 roku wybuchła I Wojna Światowa. Za łby wzięli się nasi zaborcy. Zaświtała nadzieja wolności i szansa wyrwania z ponad stuletniej niewoli. Nasza wioska zapłaciła za to bliskimi i całym dobytkiem. Przez cztery lata wojny, cztery razy walec wojenny przetoczył się przez sioło. W sierpniu wkraczają Rosjanie. W październiku 1915 roku wracają Austriacy i wioska do połowy 1916 pozostaje w linii frontu. W lipcu znowu zajmują ją Rosjanie, a w następnym, Austriacy ponownie ich wypierają.

Jesienią 1915 roku, gdy front ustalił się na tym obszarze, ludność ewakuowano w rejon Złoczowa. Pobyt na ewakuacji trwał do ustania działań wojennych w 1918. Wrócili pod jesień i doznali wstrząsu. Wojna zrównała wieś z ziemią. Ruiny, kilka domów bez drzwi i okien, doły po wybuchach pocisków, okopy, bunkry, kikuty drzew, porozrzucana amunicja, resztki zniszczonego sprzętu wojskowego i cmentarze wojenne, oto obraz wioski jaki zastali. Nad tym wszystkim dominował masyw kościoła ze zwaloną wieżą. Całe obszary pól przemienione zostały wielkie wojenne kretowisko.

Osłupienie i przerażenie, szybko zmieniło się w determinację, bo nadchodziła sroga podolska zima. Część rodzin wtłoczyła się do tych kilku ocalałych domów i bunkrów na polach, a reszta szybko przystąpiła do budowy różnych lepianek i ziemianek. Gromadzono też paszę dla zwierząt. Ludzie wyruszyli w tereny mniej zniszczone na żebraninę. Cenny był każdy kawałek chleba, kwarta mąki, trochę ziemniaków czy zboża. To, co przywieźli z ewakuacji, nie zapowiadało sytych dni. Trzeba też było zasiać choć trochę oziminy, aby w następnym roku uratować się od głodem.

Na dodatek późną jesienią wybuchła epidemia tyfusu. Nie było rodziny bez zgonu. Jak ziemia zamarzła, nie nadążano z kopaniem mogił. Tak to wyludniona, wycieńczona, obdarta i głodna, wkraczała wioska w międzywojenne dwudziestolecie. Wkraczała w okres tytanicznej pracy, wyrzeczeń i mozolnej budowy zagród. Początki nie napawały optymizmem. Ten obszar od listopada 1918, prawie do końca 1919 roku, pozostawał pod panowaniem Zachodniej Ukraińskiej Republiki Ludowej. Sytuację pogarszał fakt, że Polska, która powstała 11 listopada 1918, była z nią w stanie wojny. Toczyły się walki o Lwów i inne miasta, a na całym obszarze obowiązywały prawa wojenne. Polaków prześladowano i pod byle pretekstem rozstrzeliwano. Tak zginął brat mojego dziadka Piotr Letki oraz bracia Marcin i Józef Dec od sąsiadów. Dopiero pogrom Rosjan nad Wisłą w 1920 roku, wyjaśnił sytuację. Na Podolu umacnia się państwowość polska i powstają warunki do normalnej pracy, likwidacji zniszczeń i odbudowy. Na początku budowano małe lepianki, aby zapewnić sobie i zwierzętom, jaki taki dach nad głową. W drugim etapie, w miarę wypracowywania środków, wszystkie budynki budowano oddzielnie, a mieszkalne składały się z dwóch pokoi, kuchni i sieni. Zanikła też dawna powszechna wielodzietność. To zlikwidowało ciasnotę i w zdecydowany sposób poprawiło warunki mieszkaniowe. Mały przyrost wymusiło rozdrabnianie gospodarstw i ubożenie. Gospodarstwa dla młodych tworzono przez podział rodowych. Część ratowała się emigracją do zamożniejszych państw. Z rodziny mojego ojca wyjechało na stałe pięciu mężczyzn.

Jak wioska trochę okrzepła, przystąpiła do odbudowy kościoła. Ze względu na brak środków, roboty zakończono dopiero w 1927 roku. W 1932, oddano do użytku nową plebanię.

Rozdrabnianie przyhamowała przeprowadzona w latach 1920-1925, parcelacja majątkowych gruntów i obszarów leśnych. Działki nabywano za pożyczki bankowe. Rozparcelowano wówczas większość majątków ziemskich. Władze zdecydowały się na taki krok, ze względu na postępujące ubożenie włościan. To znacząco poprawiło sytuację materialną ludności. Blacha i dachówka stopniowo wypiera strzechy. W kilku domach pojawiają się podłogi. Planowana jest budowa nowej większej szkoły, bo stara nawet na zmiany nie mieści wszystkich dzieci. Wynajmowane są pomieszczenia w sąsiednich budynkach mieszkalnych. Pod koniec międzywojennego dwudziestolecia, ślad po zniszczeniach wojennych nie został. Wzdłuż ulic ciągnie się nowa zabudowa, a nad wioską dominuje masyw odbudowanego kościoła ze strzelistą wieżą. Rano, w południe i wieczorem dzwony kościelne wzywają pracowity lud na nabożeństwa, do modlitwy, pracy i odpoczynku. Po żniwach dwie młocarnie napędzane silnikami spalinowymi, dokonują omłotów zwiezionego zboża. Aktywnie działa Kółko Rolnicze, Straż Pożarna, organizacje młodzieżowe i PSL. Organizowane są akademie rocznicowe, festyny i zawody sportowe. Działa też biblioteka i czytelnia wiejska. W kilku domach pojawiają się radia kryształowe, a w 1938 w świetlicach, pierwsze bateryjne głośnikowe. Otwiera się okno na świat. Kilku zamożniejszych gospodarzy kupuje kieraty i maszyny omłotowe. Wielu na podwórzach buduje studnie głębinowe. Prawdziwą furorę robią pierwsze rowery.

Wioska w końcowym okresie liczyła 2800 mieszkańców, z tego połowę stanowili Polacy.

Ja z rówieśnikami spędziłem dzieciństwo i wczesną młodość, w tych lepszych warunkach, choć jednocześnie z gorszą perspektywą na przyszłość.
Mimo to, dominował pogodny nastrój. Wierzono, że niebawem wkroczy tu przemysł i zniknie problem ubożenia.

PIĄTY PRZEŁOM
Pokój i tym razem trwał krótko. W 1939 roku wybucha II Wojna Światowa i Polska znowu traci niepodległość. Niemcy i Rosja dokonują czwartego rozbioru. We wrześniu do wioski wkraczają Sowieci, a w lipcu 1941 Niemcy. Obydwaj okupanci obciążają ludność wysokimi kontyngentami. Na swoje potrzeby i zasiew, nie wiele zostawiają. Pojawiają się głodne przednówki. Za opóźnienia w dostawach wymierzają kary więzienia lub obozu. Ponieważ zezwalają na przemiał bardzo małe ilości zboża, rozpowszechniają się nielegalne żarna. Niemcy młodzież wywożą na roboty do Rzeszy. Wcześniej Rosjanie wzięte do niewoli oddziały Wojska Polskiego osadzają w obozach, a światłych ludzi, rodziny oficerskie, majętne i osadników wojskowych, którzy walczyli z nimi w 1920 roku, deportują na Sybir i stepy Kazachstanu. Resztę, zarówno jedni jak i drudzy, terrorem utrzymują w posłuchu.

Jakby tego było mało, Ukraińcy postanowili zlikwidować kresową ludność polską. Na rozkaz Bandery, pod dowództwem Szuchewycza i z błogosławieństwem ojca Hryniocha, hordy UPA runęły na polskie wioski. Znowu jak za Chmielnickiego, łuny rozświetliły kresową ziemię. W 1943 roku masowe rzezie objęły Wołyń, a następnie rozlały się całe wschodnie obszary. Krwiożercze bandy dokonywały czynów nie mieszczących się w żadnych normach cywilizowanego narodu. Prześcigali się w stosowaniu wyrafinowanych tortur tak, aby przedłużyć cierpienie. Zastrzelenie było łaską. Mordowali wszystkich: od niemowlęcia po kończącego życie starca. Dobytek grabili, budynki palili. Te czyny degradują ich do odległego, pierwotnego barbarzyństwa.

Wkraczających w marcu 1944 roku Rosjan, powitaliśmy jak wybawicieli. Banda zapadła się pod ziemię i wierzyliśmy wówczas, że już się nie dźwignie. Nikt nawet w najczarniejszych snach nie przewidział, że to, co najgorsze dopiero przed nami. Że Roosevelt z Churchillem oddali te ziemie Stalinowi i jesteśmy skazani na zagładę lub wygnanie.

UPA ucichła tylko na czas działań wojennych. Po przesunięciu się frontu na zachód, zaatakowała z jeszcze większą furią. Tym razem z błogosławieństwem Stalina, bo to przyspieszało usuwanie Polaków i przyłączanie Kresów do Rosji. Sytuację pogarszał fakt, że mężczyzn zabrano na wojnę i ludność była bezbronna. Starzy frontowcy z młodzieżą zorganizowali pospiesznie słabą samoobronę i od zmroku do świtu, trzymali warty wokół wioski. Bukowina została spalona 11 listopada 1944 roku. Dzięki czujności i odparciu pierwszego ataku, większość zdążyła zbiec w pole i do lasu. Z daleka bezradnie patrzyliśmy, jak olbrzymie płomienie pożerają nasze domy. Rano większość zastała jedynie żarzące się jeszcze pogorzeliska.

Widok dopalających się budynków, pomordowanych, zwęglonych i popękanych zwierząt, ścielące się dymy, swąd spalenizny, lament kobiet i płacz przerażonych dzieci, to obraz który dotąd wraca w koszmarach sennych. Tej nocy zginęło 16 osób i spłonęło ponad 100 budynków.

W Kamionce ze względu na większą domieszkę Ukraińców, tylko wybrane gospodarstwa zostały spalone.

Od tego dnia, małe grupy regularnie plądrowały i grabiły wioskę. Nie było mowy o spaniu. Ludzie zgromadzeni w ocalałych domach, trwali na ciągłym czuwaniu. Każdy wystawiał swoje warty. Dzieci spały w ubraniach, a dorośli drzemali przy nich na siedząco. Po wiosce krążyły sfory psów, które zbiegły się z okolic do padliny spalonych zwierząt. Na szczęście zamarzniętej, bo w międzyczasie chwycił mróz. Przy każdym podejrzanym odgłosie, matki porywały śpiące dzieci na ręce i pędziły przed siebie, aby skryć się w ciemnościach nocy. Starsze wyrwane ze snu, chwytały się matczynych spódnic i potykając o grudy, biegły za nimi.

Rosjanie nie zapewnili nam żadnej ochrony. Twierdzili, że nie mają ludzi, bo wszyscy są na froncie. Ale na przeciwników politycznych mieli aż w nadmiarze. Radzili jedynie, aby przenosić się na kwatery w Załoźcach i załatwiać dokumenty wyjazdowe do Polski, bo tu jest Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka. Striebitielnyj batalion utworzony z młodzieży polskiej do ochrony ludności, nie miał żadnego wpływu na ten bieg wydarzeń.

Na Boże Narodzenie ostatnią mszą pożegnaliśmy naszą świątynię, wioskę i ojczystą ziemię. Proboszcz zaapelował, aby dostosować się do zaleceń okupanta, bo już dość polskiej krwi wsiąkło w tą ziemię. Mimo to, na Sylwestra zostało zamordowanych kolejnych 11 osób. Większość nocowała u Ukraińców. W sumie w Milnie zginęło 35 Polaków.

SZÓSTY PRZEŁOM
Z bólem serca opuszczaliśmy swoje domy i wielowiekową ojcowiznę. Wyjazd był konieczny, bo tylko to dawało szansę przeżycia. Formalnie można było przyjąć obywatelstwo rosyjskie i zostać, ale nie zapewniało ono żadnej ochrony przed ukraińskimi bandami.

W ostatnich dniach grudnia, długa kolejka ustawiła się pod urzędem przesiedleńczym po karty ewakuacyjne i przydział do transportu. W połowie stycznia 1945 roku, kolumna wozów ze skromnym dobytkiem i zwierzętami, wyruszyła na stację do Zborowa. Tam wtłoczono wszystkich do towarowych wagonów i 20 stycznia pierwszy transport ruszył w kierunku Przemyśla. Dwa kolejne skierowano do Tomaszowa Lubelskiego. Niepodzielnie panowała już mroźna zima. W wagonach dzieci siedziały okutane w różne łachy, po których łaziły tabuny wszy. Żarły niemiłosiernie. Nie miały żadnego zrozumienia dla naszej doli. Tragedią rozpoczęliśmy pobyt na gościnnej lubelskiej ziemi. W ognisku, przy którym grzali się ludzie wybuchł pocisk. Zginęły dwie młode dziewczyny: Marysia Łucyk i Stefcia Zawadzka.

Ludzi rozlokowano wokół Tomaszowa Lubelskiego w poukraińskich gospodarstwach i na kwaterach u Polaków. Często po dwie rodziny. W warunkach na ogół gorszych niż mieli w Milnie.

Wiosną przeżyliśmy drugi wstrząs. Katarzyna Zając popędziła krowę na leśne pastwisko w Łosińcu i ślad po niej zaginął. Zamordował ją polski bandyta, godny banderowskiego zbira. Prawdopodobnie chciał jej zabrać krowę, a ponieważ mocno broniła swojej żywicielki, więc ją zabił i zakopał gdzieś pod krzakiem. Niewykluczone też, że znała tego człowieka i zlikwidował świadka.

Trzeba przyznać, że trzy pierwsze transporty sprawnie obsłużono. Wszy nas dopadły, ale nie poucztowały długo. Reszta naszych ziomków na rampie, pod gołym niebem, w nieludzkich warunkach, o głodzie i chłodzie, czekała do kwietnia. Z wycieńczenia, zimna i głodu, zmarła Anna Zając z dwiema córkami. Trzecia dojechała na zachód, ale schorowana, również wkrótce zakończyła młody żywot. Tych trudów nie przetrzymała też staruszka Maria Zaleska. Obok stacji powstał spory cmentarzyk, zmarłych oczekujących na wagony ludzi. Ich transporty skierowano bezpośrednio na zachód. Głównie w rejon Międzyrzecza, Kluczborka, Gliwic i Kłodzka.

Po zakończeniu działań wojennych, osiedlonych koło Tomaszowa władze zaczęły zachęcać do wyjazdu w rejon Przemyśla, a nieco później na Ziemie Odzyskane. Kuszono dobrą ziemią i dużymi samodzielnymi gospodarstwami. Pokusa była duża, bo tutaj czekała nas wegetacja, bez widoków na poprawę.

Część rodzin zdecydowała się na Przemyśl, bo to tereny polskie i bliżej domu. To wówczas miało jeszcze istotne znaczenie. Wszyscy byli przekonani, że prędzej czy później, wrócimy na swoje. Niestety wpadli z deszczu pod rynnę. Dostali się znowu w rejon aktywnej działalności UPA. Choć w Bieszczady do likwidacji band skierowano wojsko, nasi ludzie nie czekali aż padnie ostatni bandyta i małymi grupami powyjeżdżali na Zachód. Większość z rejonu Tomaszowa, od razu wybrała Ziemie Odzyskane. Nasza 21 rodzinna grupa osiadła w Pacholętach k.Gryfina, a krótko po nas, nieco większa, w Sulimierzu k.Myśliborza.

To przesiedlenie, choć przykre, w sumie okazało się korzystne. Raptem, bez okresu przejściowego, znaleźliśmy się w obszarze bardziej rozwiniętym, zelektryfikowanym i uprzemysłowionym. Z gęstą siecią kolejową, utwardzonymi drogami oraz dostatkiem ziemi. A także powszechnym dostępem do szkół.

Na takie warunki, musielibyśmy tam jeszcze długo pracować. Stwarzało to nowe perspektywy dla wszystkich, a dla młodzieży w szczególności. Ale to nie było nasze. Większość nie wierzyła w trwałość tego układu. Dominowało przekonanie, że wrócą tu Niemcy, a my pojedziemy na swoje. Tę nową społeczność tworzyli wygnańcy kresowi, powracający z robót w Niemczech, oraz dobrowolnie przybyli z różnych rejonów Polski. Potworzyły się zamknięte grupy pochodzeniowe. Bariery te od razu łamali młodzi. Wiadomo serce nie sługa. Później sąsiedztwa, wspólne lokalne sprawy i zabawy, do reszty zintegrowały tę mieszaninę.

Mimo poczucia tymczasowości, nikt nie siedział z założonymi rękami. Ludzie po latach głodu ziemi z furią ruszyli na pola i szybko zagospodarowali połacie otaczającej wieś ziemi. Dość szybko zapełniły się też budynki inwentarskie oraz spichrze i zniknął problem, co do garnka włożyć.

Długo natomiast doskwierało wszystkim rozproszenie ziomków. Przesiedloną ludność Milna rozproszono w ponad 60 miejscowościach. Zwarta, wielowiekowa społeczność kresowa, przestał istnieć. Pozrywane zostały dawne sąsiedztwa, przyjaźnie, sympatie i inne związki. Rozdzielono też wiele rodzin. Ludzi poupychano w obce zbiorowiska. Różniły je zwyczaje, tradycje, zachowania, a nawet język. Jeżdżono, więc po kraju w odwiedziny, na wesela i inne okolicznościowe spotkania, aby pogadać, powspominać stare dzieje, wznieść toast za zdrowie, zawirować w poleczce i zaśpiewać urokliwe pieśni kresowe.

Już w 1945 roku radość zaczęła brać górę nad troskami, choć życie nie skąpiło jeszcze różnorodnych problemów. Rok 1946 i następne to już nie przebłyski, ale eksplozja tłumionej przez wojnę radości. Skończyły się lata grozy, zniszczeń, przemocy, pogardy dla człowieka, śmierci smutku i poniewierki. Dla nas skończył się ponadto koszmar barbarzyństwa ukraińskiego. Było się, więc, z czego cieszyć. Co rusz robiono zabawy. Wystarczyła harmonia, skrzypce, trąbka i bęben, a salę wypełniała młodzież wystrojona w modne po wojnie oficerki. Przychodzili też na nie starsi, a pod okna starzy, by popatrzeć jak młodzi cieszą się życiem.

Kawalerowie wrócili z wojny, szybko ruszyli w konkury, a panny po długim oczekiwaniu, tylko dla pozorów się wzbraniały. Często dochodziło, więc do skojarzeń i odbywały się huczne weseliska. Co prawda przy stołach skromnie zastawionych, ale kapela rżnęła od ucha, weselnicy wywijali obertasy, z przytupami ruszali do polek, a z werwą do kręconych walczyków i posuwistych fokstrotów. A jak bimber zaszumiał w czuprynach, od śpiewów szyby drżały w oknach.

Ten początkowy entuzjazm i zapał do pracy, stłumił reżim stalinowski, kontyngenty i kołchozy. Urząd Bezpieczeństwa miał wszędzie swoich agentów, którzy węszyli, podsłuchiwali i donosili. Pod byle pretekstem ludzi zamykano i skazywano na długoletnie więzienia. Często zapadały też wyroki śmierci. Wielu w śledztwie straciło zdrowie. To skutecznie wypłoszyło młodych ze wsi. Nawet, gdy Gomułka przywrócił przyzwoitą normalność i indywidualne rolnictwa, nie zahamowały to odpływu młodzieży do miast. Odnowa gierkowska i mechanizacja rolnictwa, również nie wpłynęły znacząco na ten proces. Do końca 1990 roku, wyprowadzono ze wsi ostatnie konie. Starsi dociągnęli z nimi do emerytury, młodsi przesiedli się na traktory. Mimo to, gospodarstwa się starzały. Na rocznikach 1934-35 zakończyła żywot wielowiekowa, drobnotowarowa gospodarka rolna. Od około 2000 roku, rozpoczął się proces komasacji gruntów i tworzenia wielkoobszarowych gospodarstw. Wieś się zestarzała, wyludniła i przemieniła w osiedla mieszkaniowe.

Agonii gospodarki drobnotowarowej, towarzyszyła postępująca degradacja zabudowy. Wioski położone bliżej zakładów przemysłowych i większych miast, utrzymały stan zaludnienia na zbliżonym poziomie, natomiast odleglejsze opustoszały.

Posłużę się przykładem Pacholąt. Ta mała, ale prężna i stawiana w gminie za wzór wioska, zestarzała się razem z wiernymi jej mieszkańcami. I tak jak oni lata świetności ma za sobą. W ciągu półwiecza przeszła cały cykl rozwoju: od rozkwitu do upadku. Wystartowała przy lampie naftowej, z koniem, pługiem jednoskibowym, kieratem i małą mechanizacją, a zakończyła rozwój z energią elektryczną, wodociągiem, ciągnikami, większymi maszynami i kombajnami. W 1947 roku miała 42 gospodarstwa, teraz żadnego. Większość młodych przeniosła się do nowego budownictwa w Gryfinie, które nabrało rozmachu po rozpoczęciu budowy elektrowni Dolna Odra. W szczytowym okresie ludność wioski liczyła 226 osób, teraz nieco ponad 90. Jest to spadek o blisko 60%. Wiele budynków zamieniło się w ruinę. W stosunku do stanu z 1947 roku, ubyło 30% zabudowy mieszkalnej i połowa gospodarczej - z postępującą degradacją kolejnych. W wielu domach mieszkają samotne stare kobiety, a kilka stoi już pustych. Z pionierów, którzy ożywiali tę wioskę i tchnęli w nią polskiego ducha, zostało 7 wdów w schyłkowym wieku. W tym 3 z Milna. Wkrótce ostatnia z nich, zamknie księgę historii tutejszego osadnictwa i drobnotowarowego rolnictwa.

POSTĘP I PRZEMIANY TECHNICZNE

Te przemiany trzeba rozpatrywać w dwóch okresach:
- Pierwszy wielowiekowy, kresowy, do końca 1944 roku
- Drugi krótki, tutejszy, obejmujący zaledwie 75 lat (1945-2020)

Ten pierwszy, choć bardzo długi, cechowała duża stabilizacja. Wóz, sanie, pług z koleśnią (koleśnicą), brona drewniana z metalowymi zębami, sierp, kosa, motyka, ryckal (szpadel), grabie i cep, przetrwały do końca naszych dni na ojczystej ziemi. W tym czasie, do I wojny, jako nowość, pojawiła się jedynie sieczkarnia do rżnięcia sieczki dla zwierząt i lampa naftowa. Przez cały ten okres, główną siłą pociągową był koń. Wcześniej w niektórych większych gospodarstwach również wół.

Zboże siano ręcznie. Żyto i pszenicę żęto sierpami. Owies, jęczmień, hreczkę (grykę), proso i koniczynę na nasienie, koszono kosą z grabkami. Koniczynę i trawę na paszę, gołą kosą. Groch żęto lub koszono. Konopie, len i fasolę rwano z korzeniami. Ziemniaki sadzono za pługiem, a kopano ryckalami. Motyka służyła do odchwaszczania upraw i spulchniania gruntu. Grabiami grabiono wszystkie uprawy koszone. Omłoty wykonywano wyłącznie cepami. Gazeta Lwowska z 28.IX.1882 roku, zamieściła wiadomość, że w majątku dworskim w Milnie spłonęło kilka stert zboża i stodoła z młocarnią. Wynika z tego, że w XIX wieku majątki ziemskie miały już młocarnie. We wsi pierwsze omłoty młocarniami, wykonano dopiero w międzywojennym dwudziestoleciu. Wykonywali je odpłatnie dwaj gospodarze, którzy za zarobione za granicą pieniądze kupili maszyny omłotowe napędzane silnikami Diesla.

Gro czasu zimowego pochłaniała produkcja tkanin. Konopie po wysuszeniu i wymłóceniu moczono w wodzie, aby łodygi skruszały. Następnie po wysuszeniu, na międlicach kruszono je i oddzielano paździerze od włókna. Kolejny etap to dokładne oczyszczenie włókien na specjalnych stalowych szczotkach i przygotowywanie przędziwa. Takiej obróbce poddawano też skruszałe na rosie łodygi lnu. Po tych czynnościach, tylko nazwa miesiąca „październik” została.
Zimą kobiety przędły to przędziwo, a mężczyźni z nici tkali na krosnach szare płótno. Latem część tego płótna bielono przez wielokrotne moczenie w wodzie i suszenie na słońcu. Z cieńszego szyto bieliznę osobistą i pościelową, a z grubszego wereta i odzież roboczą. Tę drugą szyto też z szarego. W czasie wojny wszyscy, a biedniejsi cały czas, z białego lub farbowanego, szyli też odzież świąteczną. Gorszy gatunek szarego, przeznaczano na worki.
Z nasion lnu i konopii, tłoczono olej w wiejskich olejarniach.
Bardzo uciążliwe było pranie w terenowych baduniach (pralniach). Lokalizowano je przy źródłach i kyrnicah (krynicach) tak, by przepływała przez nie czysta woda. Były to prostokątne obudowane wykopy, z drewnianymi kładkami do prania.

Zimą osłaniano je przed śniegiem ściankami z żerdzi i słomianych snopków. Kobiety z trudem utrzymywały się na oblodzonych kładkach, a ręce grabiały od lodowatej wody. Pranie wykonywano przez kilkakrotne płukanie, uderzanie pranikiem i wykręcanie. Pranik to mała gruba deska z rączką. Kyrnice znajdowały się w niższych partiach terenu, z dala od zabudowy. Były to obudowane wydajne źródła. Wodę noszono w wiadrach, zawieszonych na nosidłach ułożonych na ramionach. Ze względu na duże zużycie wody (pojenie zwierząt) pochłaniało to wiele czasu – zwłaszcza zimą. Latem bydło pojono w strumieniach i jeziorach. Przed pierwszą wojną wybudowano przy ulicach kilka zbiorowych głębinowych studni, co znacząco poprawiło tę sytuację. Te pierwsze studnie miały przekrój kwadratowy i obudowę z bali dębowych. Do każdej należało 10-12 gospodarzy. W dwudziestoleciu wykonano też sporo sąsiedzkich na granicy, lub indywidualnych betonowych studni. Część mieszkańców do końca korzystała z kyrnic.

Większym przemianom ulegały budynki. Ponieważ lasy należały do właściciela wioski i włościanie mieli bardzo mały przydział drewna, w budynkach zanikły konstrukcje wieńcowe. Powszechnie stosowano ściany słupowe wyplatane chrustem i oblepiane gliną. Podobną konstrukcję miały też stropy. Nawet kominy wyplatano z chrustu i oblepiano gliną. Były to budynki mieszkalno-gospodarcze. Część mieszkalna składała się z izby, sieni i komory. Albo izby i sieni, pełniącej jednocześnie rolę komory. Z czasem zrezygnowano też z chrustu. Przestrzeń międzysłupową wypełniano grubymi plackami z gliny zmieszanej z sieczką, a stropy z desek układanych na belkach, ocieplano polepą z takiej mieszanki. Posadzki też robiono z gliny. W końcowym okresie, wykonywano bezsłupowe ściany gliniane. Na zimę ocieplano je zagatą z liści i słomy.

Ze względu na pożary i częste utraty całego dobytku, wprowadzono nakaz budowy stodół z dala od reszty zabudowy. Takie rozwiązania stosowano do I wojny i w tymczasowej powojennej zabudowie. W okresie międzywojennym, zniesiono ten obowiązek. Zmienił się też układ funkcjonalny budynków mieszkalnych. Prawie wszystkie nowe składały się z dwóch pokoi, kuchni i sieni. (chata, chacina, chacinka, sień). Do tej zabudowy dochodziły z czasem komory na zboże i produkty żywnościowe. Był to duży postęp. Znikła powszechna wcześniej ciasnota. Do czasu zgromadzenia funduszy, chaciny użytkowano jako komory.

Ponadto w jednoizbowych sporo miejsca zajmował piec grzewczy połączony z chlebowym. W nowych piec do pieczenia chleba sytuowano w chacinie z dostępem z chacinki. W chacie został tylko grzewczy z wnęką do gotowania potraw. To połączenie znacznie zmniejszało zużycie opału, bo przyrządzanie potraw nagrzewało cały izbę. Wnęka zamykana drzwiczkami, przyspieszała z kolei gotowanie. Kto miał komorę, w chacinie do pieca chlebowego dobudowywał otwarty trzon kuchenny i urządzał drugi pokój. Blaty kuchenne we wnękach i trzonach, stosowano wyłącznie pełne, aby sadza nie brudziła garnków.

Przełom w oświetleniu wnętrz, nastąpił po rozpowszechnieniu się skonstruowanej przez Łukasiewicza w 1853 roku lampy naftowej. Nie kopciła jak kaganki i świece i pozwalała na regulację intensywności światła.
Jak już wcześniej wspomniałem, dopiero przed drugą wojną pojawiły się we wsi pierwsze radia kryształkowe i pod koniec w świetlicach bateryjne lampowe. Stanowiły one wręcz epokowy przełom. Zakończyły wielowiekową izolację wsi i dosłownie otwierały okno na świat. Kilku zamożniejszych gospodarzy kupiło kieraty z maszynami omłotowymi. Furorę zrobiły też pierwsze rowery. Stanowiły one większy obiekt pożądania, niż tutaj motocykle czy samochody. Ksiądz, młynarz i kilku bogatszych, sprawiło sobie też bryczki i specjalne, sanie wyjazdowe. Jak tylko spadł śnieg, wozy chowano w szopach, a wyciągano sanie. Ponieważ poruszały się cicho, do uprzęży czepiano dzwonki. Do wyjazdowych, konie ubierano w okazałe szory z janczarami. Był to zestaw kulistych dzwonków, który wydawał bardzo ładny rytmiczny dźwięk, gdy konie szły stępa.

W sumie do tego czasu, w tym czterowiekowym okresie naszych przodków, nastąpiły jedynie niewielkie udoskonalenia narzędzi rolniczych i sprzętu. Do końca też, tylko kilka głównych dróg utwardzonych było wałowanym tłuczniem. Milno takie połączenie miało jedynie z Załoźcami. Reszta to drogi gruntowe.

Prawdziwą rewolucję techniczną zapoczątkowała I Wojna Światowa, a druga mocno ją przyspieszyła. My odczuliśmy ją trochę w latach 1920-1939, natomiast znacząco, dopiero po przesiedleniu na Ziemie Odzyskane. Gdy znaleźliśmy się w obszarze uprzemysłowionym, z gęstą siecią kolejową, utwardzonymi drogami, dużymi gospodarstwami, światłem elektrycznym i maszynami rolniczymi. Z dnia na dzień, sierp i kosę zastąpiły kosiarki i żniwiarki, a cep młocarnie. Na Kresach zostawiliśmy też ostatnie sanie. Tutaj nawet po zaśnieżonych drogach, wszyscy jeździli wozami.

Tam gdzie uszkodzona była sieć energetyczna, młocarnie napędzano kieratami. Podłączanie osiedli do sieci, następowało dość szybko. Jedynie Pacholęta, choć okoliczne wioski miały prąd, przez osiem lat oświetlały wnętrza lampami naftowymi. Podłączono je dopiero po utworzeniu kołchozu w 1953 roku. Jakby na potwierdzenie świetlanej przyszłości, w mieszkaniach zabłysło światło elektryczne.

Młodzież zaraz po przyjeździe, przystąpiła do gromadzenia części i składania rowerów – pojazdów swoich marzeń. Kompletne przejęli pierwsi osadnicy. W początkowym okresie, rower obok furmanki stanowił podstawowy środek komunikacyjny. Na kolei trwały jeszcze roboty remontowe, a autobus stanowił odległą przyszłość. Masowa produkcja polskich rowerów, ruszyła dopiero w 1949 roku. W 1952 przedsiębiorstwa terenowe otrzymały pierwsze motocykle SHL bez teleskopów. Po nich pojawiły się SHL i WSK z teleskopami i zaczęły wypierać z dróg rowery. Było też sporo czeskich Jaw, niemieckich MZetek i rosyjskich Iży. W latach sześćdziesiątych, motocykl panoszył się już niepodzielnie na wszystkich drogach. Erę motocyklową, zamknął mocny, produkowany w Szczecinie Junak.

Mimo tych zmian, siłą pociągową był nadal koń. Około 1960 roku zakończył wielowiekowy żywot, zasłużony wóz na drewnianych kołach. Zastąpił go nowocześniejszy na kołach gumowych. Mimo wysokiej ceny, szybko zdobył uznanie, bo lekko się toczył, mniej grzązł w miękkim podłożu i miał hamulec, co znacznie ułatwiało jazdę z góry.

Około 1948 roku, w Państwowych Gospodarstwach Rolnych pojawiły się traktory. Pierwszy traktor w Pacholętach kupił Krawczyk w 1965 roku, a po nim w krótkich odstępach inni. Były to ciągniki wycofane z PGRów i Kółek Rolniczych, ale po kapitalnym remoncie długo jeszcze służyły rolnikom. To zmieniło park maszynowy i sposób uprawy ziemi, a około 1980 definitywnie zakończyło wielowiekową erę konną w gospodarstwach wiejskich. W tym czasie kończył też krótką służbę wóz na gumowych kołach. Wypierała go przyczepa traktorowa.

W 1948 roku ruszyła produkcja radia Pionier, w 1956 lodówek, a w 1958 pralek wirnikowych Frania. Te wszystkie nowości docierające na wieś z opóźnieniem, stanowiły wielkie udogodnienia. Pralka wyeliminowała balię z tarką i ciężką żmudną pracę tradycyjnego prania. Lodówka pozwalała na dłuższe przechowywanie produktów żywnościowych. Pierwsze radia sprzedawano na talony lub z pod lady. Do tego czasu we wsi był radiowęzeł i głośnik w każdym domu, z którego szerokim strumieniem płynęła propaganda sukcesu. Każdy chciał jednak sam decydować o wyborze audycji, a szczególnie posłuchać zagłuszanej Wolnej Europy, Londynu czy Madrytu, mimo, że było to karalne. Tajniacy podsłuchiwali pod oknami i donosili do UB.

W zbliżonym czasie jak traktor, pojawiły się też czarno-białe telewizory, które pozwoliły nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć, co dzieje się w szerokim świecie. Ich główną wadą była spora awaryjność.
Moja babcia, która z drżeniem rąk zakładała na uszy słuchawki radia kryształkowego by posłuchać Szczepcia i Tońka z odległego Lwowa, obejrzała w telewizorze wybór Polaka na Papieża i lot człowieka na księżyc.
Po 1960 roku w sprzedaży pojawiły się pierwsze samochody Syrena, około 1970 duże Fiaty, a w 1973 ruszyła masowa produkcja małego Fiata. Na rynku pojawiły się też niemieckie Trabanty i Wartburgi. Samochody te wolno wyparły z dróg wszędobylskie motocykle. Ten proces trwał dłużej ze względu na małą dostępność aut w sprzedaży i wysoką cenę. Pierwsze samochody można było kupić jedynie na talony lub za dewizy. Teraz wszystkie drogi, ulice i parkingi są nimi zapełnione.

Jeżeli do tego dodamy telewizję kolorową, automatyczną pralkę, automatyzację przemysłu, rozwój elektroniki, komputeryzacji, informatyki, internetu, powszechnej komunikacji lotniczej, wykorzystania energii atomowej i loty rakiet w kosmos, otrzymamy uogólniony obraz przemian w okresie zaledwie 75 lat. Ta dynamika przemian ciągle rośnie. Teraz jeden rok przynosi więcej nowości niż kiedyś stulecie.

Z PERSPEKTYWY LAT
Różnie wypowiadano się tutaj na temat tamtego życia. Młodzi nie znali warunków życiowych i atmosfery kresowego sioła. Ci, którzy jeździli zobaczyć ziemię przodków, odbierali wrażenia dnia dzisiejszego. Oglądając ostatnie przetrwałe budynki, dziwili się, jak mogliśmy żyć w tych małych chatach. One nie były okazałe, ale miały powierzchnię użytkową 44-64 metrów, a więc podobną jak współczesne miejskie mieszkania.
Starsi tam urodzeni, skupiali się głównie na warunkach materialnych i stosunkach międzyludzkich. Najbardziej zróżnicowane były oceny poziomu życia: od dobrze i nieźle do biednie i byle jak. Spotkałem się nawet z wypowiedzią, że tam jedynie biedy nie brakowało.

Jednocześnie ci sami, zamożni i biedni, ci, którzy spędzili tam tylko beztroskie dzieciństwo, jak i ci, którzy cieszyli się młodym życiem, a także jako starsi ciężko pracowali na utrzymanie rodziny, zgodnie potwierdzali atmosferę radości rodzinnego sioła.

Czy takie oceny oddają prawdę? Przy wykazywaniu różnic poziomów zamożności tak, ale nie pokazują prawdziwego obrazu tamtego życia. W tym porównaniu, złe warunki kłócą się z dobrym samopoczuciem.
Milno leżało w obszarze rolniczym. Ze względu na brak przemysłu, który by odciągnął nadmiar ludzi ze wsi, postępowało rozdrabnianie gospodarstw i ubożenie ludności. Narastał głód ziemi. Każdy młody człowiek odchodzący z domu, otrzymywał w posagu kawałek pola, a zamożniejsi również konia lub krowę. Przydział gruntu nie przekraczał dwóch morgów. Chodziło o utrzymanie w możliwie dobrej kondycji rodzinnej schedy.

Tę stratę rekompensowała wchodząca na gospodarstwo synowa lub zięć. Ale przy większej liczbie dzieci, nie dało się uniknąć ubytku. Niemal komfortowej sytuacji byli główni spadkobiercy – przejmujący ojcowiznę. Najtrudniejszy start miały małżeństwa, które od podstaw musiały budować swoje domostwa.

Nasi pradziadowie byli jeszcze dość zamożni, trochę ubożsi dziadowie, natomiast rodzice stanęli już przed problemem ubóstwa. Podział tego, co posiadali, nie rokował dostatku.

Mimo to, nie wyczuwało się jakichś pesymistycznych nastrojów. Żyli skromnie, ciężko pracowali, na wszystkim oszczędzali, ale z optymizmem patrzyli w przyszłość. Dominował pogodny nastrój. Wierzono, że te tereny też niebawem zostaną uprzemysłowione i zniknie problem ubożenia. We żniwa przez wiele dni pół zgięci wyłapywali garściami zboże i ścinali sierpami. Z trudem prostowali plecy, ale cieszyli się każdą nową kopą.

W niedziele i święta spotykali się, gawędzili, a nad wioską i polami często niosły się junackie pieśni chłopców, oraz tęskne o miłości i rozstaniu dziewcząt. Śpiew stanowił ważny składnik kresowego życia. Śpiewano na weselach, chrzcinach i innych spotkaniach, w niedziele i święta, na pastwiskach, a nawet przy pracy. Ludzie wyrażali nimi swoje radości, smutki, tęsknoty, nadzieje i marzenia.

Proces uprzemysłowienia i związane z nim nadzieje, niestety przerwała wojna. Dopiero powojenne przesunięcie granic i przesiedlenie, zlikwidowało problem ubożenia.

Czy bez tego skazani byliśmy na wegetację? Nie. Bo to pokolenie, gdyby nie wojna, spokojnie mogło przetrwać do czasu wkroczenia tam, dość szybko rozprzestrzeniającego się przemysłu. Póki co, nie żyli w dobrobycie, ale rzadka też była skrajna bieda.

Aby pokryć duże powojenne wydatki inwestycyjne, odhodowane zwierzęta, drób, część zboża i nabiału, przeznaczano na sprzedaż. Wyżywienie opierało się na nabiale, potrawach mącznych, ziemniakach, kaszach, grochu, fasoli i warzywach. Mięso pojawiało się na stołach w czasie świąt i czasem w niedziele. Generalnie nie brakowało chleba.

Pojęcie dobrze czy źle, wynika z porównań. Według współczesnych kryteriów, dawni krajanie żyli w prymitywnych warunkach i w nieco lepszych ostatnie pokolenia. Ta miara pokazuje różnice bytowe, ale nie oddaje pełnej prawdy, bo to był inny świat. Oni nic innego nie znali i czuli się w nim dobrze. Mieli nie gorsze, a w wielu wypadkach nawet lepsze niż my teraz samopoczucie. W tych krytych strzechą chatach rodzili się, rośli, wyprawiali huczne weseliska, wychowywali dzieci, przyjmowali gości, śpiewali, cieszyli, smucili i żegnali bliskich odchodzących na wieczny spoczynek.

Moja mama jedynaczka, często biegała do wielodzietnych sąsiadów, bo tam, choć wszyscy cisnęli się w jednej izbie, zawsze było wesoło.

Na uwagę zasługuje też szybki rozwój wioski po I wojnie. Nowa zabudowa, piękny kościół, szkoła sześcioklasowa z krótką perspektywą powiększenia do siedmiu klas, biblioteczki z czytelniami, świetlice z radiami lampowymi, radia kryształkowe, kilka kieratów i rowerów, omłoty młocarniami, wdrażanie nowoczesnych upraw, aktywna działalność Kółka Rolniczego, Straży Pożarnej, PSLu i organizacji młodzieżowych, festyny i różne uroczystości rocznicowe, stawiały to sioło w czołówce postępu wiejskiego. Oczywiście postępu na ówczesne czasy. To, czego oni dokonali przy tej mizerocie środków w tak krótkim czasie, zasługuje na podziw i najwyższe uznanie.

Ja mimo wojny, również spędziłem w Milnie beztroskie dzieciństwo i piękne lata wczesnej młodości. Żyliśmy tam w stałym kontakcie z naturą. Lato wypełniały różne gry, zabawy, bieganina, łażenie po drzewach i kąpiele w jeziorze. Przy wiosennych i jesiennych wiatrach, puszczaliśmy, wachlujące długimi ogonami latawce, a zimą zjeżdżali z górek na sankach i spędzali czas na ślizgawkach. W domu się jadło, spało, chroniło przed deszczem, śnieżycami i tęższymi mrozami.

Latem bujnym życiem tętniły wszystkie pastwiska, a zwłaszcza Komisarzowa. Bieganina, gry, zabawy, nawoływania, chlupot wody w jeziorze, porykiwanie bydła i śpiewy dziewcząt, tworzyły jego niepowtarzalny klimat. Ten od lat stabilny porządek i towarzyszącą mu atmosferę radości, zburzyły banderowskie hordy.

Choć krajanie zgodnie podkreślają pozytywne strony przesiedlenia, większość do końca tęskniła za ojczystą ziemią i tamtym uboższym życiem. A wielu starszych mimo korzystnych warunków, nie zapuściło już tu korzeni. Do końca żyli jak na obczyźnie i z nostalgią w sercu opuścili ten świat. Przenosili swoją duszę utęsknioną do bliskich sercu chat pokrytych strzechą, widoków, lasów, pulsujących źródeł, pól pachnących hreczką i ścieżyn wydeptanych bosymi stopami. Tęsknili za starymi obyczajami, spotkaniami, pogawędkami zwieczorkami i urokliwymi pieśniami kresowymi. Za swoją świątynią, sąsiadami oraz poczuciem stabilizacji, jaką daj ojcowizna. A także za gromadzącymi tłumy ludzi, odpustami w klasztorze dominikanów w Podkamieniu. Miejsce urodzenia wytwarza trwałą więź, która bez względu na warunki, wiąże z nim człowieka na całe życie. Tego nie da się przenieść w inne miejsce.

Tam latem wszędzie było dużo wron. Gnieździły się na dużych drzewach. Koło kościoła tylko nocą cichło krakanie. Jesienią olbrzymie stada gromadziły się w Gołogórach i po kilkudniowym sejmikowaniu odlatywały na zachód. Z tego powodu nazywano je również Woroniakami. Tutaj zadziwiło nas nie tylko wiele nowości, ale i zupełny brak tych ptaków. Pojawiły się dopiero w pierwszych dniach listopada. Ale na początku kwietnia znowu zniknęły. Okazuje się, że tam gniazdują i wychowują młode, tutaj przetrzymują łagodniejszą zimę. Witam je zawsze z nieukrywaną sympatią - jak swojaków. Z Milna też tu przylatują.

Spisuję te wydarzenia i refleksje z przykrą świadomością, że ten wiek zamyka wielosetletnie dzieje naszej kresowej społeczności. Poprzedni zakończył długą jej przeszłość w kresowym siole, ten kończy krótki okres rozproszenia na tej ziemi. Ziemi która jak dla starszych tamta, dla młodych ta jest już ojcowizną. Chociaż czas oddala i pokrywa mgłą zapomnienia stare wydarzenia, mam nadzieję, że ta burzliwa przeszłość, nie ulegnie całkowitemu zapomnieniu i trwać będzie w pamięci potomnych. Że upływający szybko czas, nie oderwie tutaj urodzonych pokoleń od ich korzeni.

Przy wejściu na powązkowski cmentarz w Warszawie, widnieją słowa kardynała Stefana Wyszyńskiego:

„GDY GAŚNIE PAMIĘĆ LUDZKA DALEJ MÓWIĄ KAMIENIE”

Nagrobki naszych ziomków rozsiane po całym zachodzie i kraju, również będą przypominały młodym o tej przeszłości. W Pacholętach koło kościoła, jest płyta upamiętniająca pionierów tej ziemi. Wykaz zakończony jest słowami:

Zniewalani i prześladowani, nie poddali się. Całym swoim pracowitym życiem, zasłużyli na pamięć, szacunek i uznanie.
Wdzięczni potomkowie