|
Adolf Głowacki: "NIEZWYKŁE CZASY, LUDZIE I ZDARZENIA..." Szczecin 2013
19. OSTATNI KRESOWIANIE
Puki co, we wsi panuje cisza i pustka. Jak wymarłe są ulice. Nie spaceruje młodzież i nie śmigają rowery. Nie słychać gwaru, śmiechów i śpiewów. Nie widać też kręcących się po podwórzach gospodarzy. W wielu domach po pustych wnętrzach, snują się samotne wdowy. Oglądają pożółkłe fotografie, wspominają swoich bliskich i czasy, gdy dom wypełniał gwar dzieci, a wioska kipiała intensywnym życiem. Rzadko zagdacze jakaś kura, a obojętnie jak by się ucho wsłuchiwało, nie usłyszy rżenia konia. Kiedy wyprowadzono ze wsi ostatniego siwka, nie potrfią precyzjnie określić, nawet najstarsi mieszkańcy. To już dawno - odpowiadają. Wypędził go traktor.
Nawet w niedzielę, gdy pozjeżdżają się młodzi i wioska trochę ożyje, nie wielu można spotkać starszych przed kościołem. Prawie wszyscy pionierzy, którzy tchnęli w nią życie, spoczywają na małym cmentarzu za wioską.
Z cmentarza roztacza się piękny widok na pola, które po wojnie zagospodarowywali i przez lata uprawiali. Widok, który cieszył ich oczy i koił skołatane dusze.
Mój ojciec, choć ciężko pracował na stromym zboczu dużego wzniesienia, mawiał, że lubi to pole, bo jest wesołe. Miał stąd rozległy widok na okoliczne pola, ludzi przy pracy, ruch na drogach i przejeżdżające pociągi.
Każde nazwisko na nagrobku, przywołuje znajomą twarz i wspomnienia. Przywołuje człowieka, który jeszcze niedawno pracował, gromadził zapasy, troszczył się o przyszłość, cieszył, smucił, śmiał i płakał. Człowieka, którego często spotykaliśmy na ulicy i widywali zabieganego przy dziesiątkach codziennych spraw.
Na skraju spoczywa moja babcia Anna. To pierwsza mogiła mileńska. Marzyła, aby spocząć obok rodziców i dziadów, a złożono ją obok obcych. Teras już nie jest sama. Dołączyli do niej synowie, bliscy i ci, z którymi przywędrowała z Kresów Wschodnich na Zachodnie. W pobliżu widnieje nagrobek Zaleskich, dalej mojego ojca Piotra, babcii Michaliny, stryjka Michała z żoną, Zawadzkich, Bajowskich, Majkutów, Letkich, Krąpców, Gaździckich, Marcjaszów, Łoików, Deców, Szeligowej i Pawłowskich. Spoczywają tu już również moi koledzy, z którymi cieszyłem się młodym życiem i później wspominaliśmy te czasy.
Władek Letki-Gierów (1931-1997), był moim sąsiadem na Milnie. Razem służyliśmy do mszy, przeżywali barbarzyństwo ukraińskie, cisnęli się na kwaterze w Załoźcach, wyjeżdżali i mieszkali w Rogóźnie. Razem też jechaliśmy na zachód, przebywali w Ognicy i osiedli w Pacholętach.
On i Józek Krąpiec mieli bardzo ładne głosy, więc przy naszym wsparciu, nieraz zakłócaliśmy wieczorną ciszę. Był bardzo religijny. Pieśni kościelne nucił pasąc krowy, za pługiem i przy innych zajęciach. Na pytanie jaka będzie jutro pogoda – wspominał Józek – zawsze odpowiadał: „Bóg to raczy wiedzieć”. Natomiast Franek krótko i zwięźle: „Ch.... go wie”. Wyróżniał się wręcz pedantyczną pielęgnacją upraw. Odwiedziłem go, gdy wyszedł ze szpitala. Czuł bliski koniec. Chciałoby się jeszcze trochę pożyć, ale wola Boża – powiedział. Ojca przeżyłem już o rok.
Pod koniec liopca 1947 roku, w sobotę, wyszedł na podwórze, obszedł budynki, pożegnał bliskie sercu kąty, pola i widoki, a w poniedziałek zmarł. Dołączył do bliskich i innych pionierów tej ziemi. Zarówno tych, z którymi przywędrował z dalekiego Podola, jak i tych, z którymi ślepy los wyznaczył nam tu spotkanie. Z tym gospodarstwem, wioską i krajobrazem, związał 52 lata swojego żywota. Zmarł w wieku 66 lat (nowotwór). Mocno przeżyliśmy jego zgon. Była to pierwsza wyrwa w naszej młodzieżowej paczce.
Józek Krąpiec-Pawłowskiego (1930-2008), wychował się w domu, który zarówno tam jak i tutaj, był miejscem spotkań, pogawędek i wymiany poglądów. Gromadziła się u nich też młodzież. Trzy panny jak magnes przyciągały adoratorów, a on skupiał wokół siebie najpierw młodych, później zaś podobnie jak jego ojciec, starszych. Często, więc ten dom rozbrzmiewał gwarem, śmiechem i piosenką. Tak samo jak ojciec, uwielbiał pogawędki. Nie było tematu, od którego by stronił. Miał w sobie to coś, co wyróżniało go z otoczenia i o ten prymat wciąż zabiegał. Starał się dominować w każdym spotkaniu i być widocznym w tej społeczności. Chętnie dzielił się swoimi wspomnieniami i opowiadał różne ciekawostki. A oto przykłady.
Pewnego razu wstawiłem wóz do jeziora, bo koła się rozeschły. Aby nie stoczył się po dużej pochyłości dna, uwiązałem go powrozem do solidnego, wbitego w brzeg kołka. Gdy na drugi dzięń stanąłem na górze, zdębiałem – po wozie ani śladu. Rzecz wyjaśniła się nad wodą. Nieopatrznie przywiązałem wóz długim powrozem i jakiś dowcipniś wpuścił go w głąb jeziora, na całą długość sznura. Siwa z trudem ruszyła z miejsca i wolno, krok po kroku, jakoś go wyciągnęła. Nim wóż wynurzył się z wody, byłem z siwą w połowie góry. Szczęście, że powróż był silny i nie pękł.
Czesiek Bajowski wpadł kiedyś do sklepu, z gestem położył na ladzie jajko i za całe zażądał cukierków. Jak raz był tam jego chrzestny Dominik. Wziął to jajko, stanął w drzwiach i cisnął nim pod płot szkoły. Następnie też z gestem rzucił bankot i kazał odważyć przyzwoitą porcję słodyczy. Czesiek poczęstunku nie odmówił, ale z torbą poleciał na drugą stronę ulicy zobaczyć, co się z jego jajkiem stało. Ku swemu zdziwieniu zastał je tam całe i zdrowe. Schował jajko do kieszeni i z promiennym uśmiechem skierował do domu. Na drugi dzień cukierki też miał pewne.
Młynarz Filiks, lubiał dla kurażu łyknąć coś mocniejszego. Wychodząc kiedyś ze sklepu nachylił się na schodach, z kieszeni wysunęła mu się flaszka, spadła na stopień (beton), odbiła i potoczyła po ziemi. Podniósł ją z niedowierzaniem, pokręcił głową, schował na powrót do kieszeni, zarzucił nogę na rower i odjechał.
Józka dopadła jakaś rzadka choroba, która wywołała niedowład nogi. Przez pewien czas wyjeżdżał rowerem za wioskę i wracał pieszo, aby ją rozruszać. Jadąc tą drogą samochodem, spotkałem go siedzącego przy rowerze. Myślałem, że coś naprawia, a on nie mógł wstać. Od tej pory już nie jeździł. Po tym stracił smak i apetyt. Wystąpiła też arytmia. W czsie ostatniego spotkania, nic nie wskazywało na rychły koniec. Nie przejawiał jedynie zwykłego zainteresowania rozmową. Wyczuwałem, że jego myśli błądzą już wokół końcowych spraw. Gdy dwie kolejne noce przesiedział, bo na leżąco go dusiło, szukano ratunku w szpitalu, ale tam też byli bezradni. Chciał natychmiast wracać do domu. Zostawili go jednak, aby pod kontrolą lekarską, przy pomocy środków nasennych, choć jedną noc odpoczął. Usnął i już się nie obudził. Wrócił na krótko. Ledwie rodzina zgromadziła się przy nim, oddał ostatnie tchnienie. Trzynastu dni zabrakło mu do Bożego Narodzenia. Ta wiadomość wstrząsnęła nie tylko mną, ale i całą wioską. Przeżył 78 lat.
Był gorącym propagatorem pamięci o ojczystej ziemi i rodzinnym siole. Jego staraniem jeden pamiątkowy mileński kielich, został przekazany z Rogozińca do kościoła w Pacholętach. Z jego też inicjatywy, co roku 11 listopada, odprawiana jest tutaj msza za pomordowanych w Milnie i Gontowie. Choć dokuczał mu niedowład nogi, latem wziął udział w zjeździe ziomków w Rogozińcu. Na Wszystkich Świętych był na cmentarzu, 11 listopada uczestniczył we mszy rocznicowej, a w połowie grudnia już nie żył
Franek Majkut-Łuciów (1931-2010) podobnie jak jego ojciec, duszą i ciałem oddany był gospodarstwu. Nie zdarzyło mu się chyba w życiu, najmniejsze opóźnienie robót. Zawsze trzymał się ścisłej czołówki lub przodował. Wyróżniał się też we wzorowym utrzymywaniu porządku w obrębie podwórza. Nigdy nie miał czasu, bo poganiała go jakaś robota. Nie uznawał postawy „później zrobię”, lub „mam czas, jeszcze zdążę”. Pod koniec tego pracowitego żywota, czas pochłaniała mu pielęgnacja kwiatów i utrzymywanie w należytym stanie trawników. Wyjątkowo mocno przywiązany był do domu. Wyjeżdżał w absolutnie koniecznych przypadkach i na krótko. Nawet u brata w Toruniu, nie przekraczał pobytu ponad jeden nocleg.
Na emeryturze, gdy miał więcej wolnego czasu, chętnie zasiadał do pogawędek. Często wspominaliśmy wspólnie przeżytą młodość i kresowe sioło.W życiu szczególnie mocny i trwały ślad, pozostawia krótki okres młodości. Późniejszy długi czas lat pracy, troski o rodzinę, ciągłego zabiegania o powiększenie dorobku, nie zapada już tak głęboko. Dziwnie też szybko i jakoś niepostrzeżenie przelatuje. Któregoś lata zgadaliśmy się o tym z Frankiem. Szybko poleciały wspomnienia i obaj poczuliśmy się, jakby nam lat ubyło. Trochę się czasem człowiek powygłupiał, ale było wesoło. Pamiętasz jak tańczyłem na ulicy? – wspominał. Na którymś ze spotkań Franka wcześnie zmogło i poszedł do domu. Po imprezie poszliśmy zobaczyć, co się z nim dzieje. Gdy pod oknem zagrałem na harmonijce ustnej poleczkę, wyskoczył boso, w podkoszulce i gatkach, wywinął parę hołubców na ulicy i ponownie znikł w chacie. Rozbawił nas do łez.
Na rozchodne tego spotkania powiedział: „Tak pięknego czasu nie przeżyliśmy przed tem ani potem i już nie przeżyjemy” – dodał ze smutkiem.
Franek stopniowo tracił siły. Zabrakło mi kiedyś drewna do pieca – opowiadał. Ale co to za problem – rozkłuję trzy klocki i wystarczy. Wbiłem siekierę w pierwszy i podniosłem do góry, aby huknąć obuchem w pieniek. Opuściłem go jednak bezładnie, posiedziałem chwilę, z trudem wstałem i podreptałem do chaty. Dolek ja już nie mogę wyciągnąć kabla, aby podłączyć do śrutownika – skarżył się ostatniej jesieni. Przecież ja sam zarzucałem sobie pół metra zboża na plecy. Co to z człowieka zostało.
Jak ostatni raz byłem u niego, miał podłączony tlen. Wykryty w gardle guz, utrudniał oddychanie. „Nie mogę nawt pogadać” – wyszeptał. Pogadamy jak wydobrzejesz – pocieszyłem. Na pożegnanie dwie łzy potoczyły mu się po policzkach. Do głowy mi nie przyszło, że za parę dni odprowadzimy go na miejsce wiecznego spoczynku. W szpitalu wstawili mu rurkę by mógł oddychać. Pierwszą zapaść miał po zabiegu. Krótko po tym, druga zakończyła się zgonem.
Pusty i smutny jest teraz jego dom i lakby inne podwórze. Podobnie jest u Józka i Władka. Nie taka sama również wioska, bo mocno w nią wrośli i zbyt dużą wyrwę po sobie zostawili. Tu nie ma skrawka ziemi, na której nie były by odciśnioęte ich stopy.
Z roku na rok przybywa mogił na tym cmentarzu. Dawniej szary, teraz na Wszystkich Świętych zamienia się w kwitnący ogród. Po wojnie kierowaliśmy myśli w rodzinne strony, do miejsc spoczynku przodków na ziemi ojców. Teraz błądzą one po nagrobkach bliskich, przyjaciół i sąsiadów, którzy spoczywają już w tej ziemi. Tych, z którymi wichry wojny wygnały nas z domu i tych, z którymi ślepy los wyznaczył nam tu spotkanie.
Spoczywają tu ludzie wielce zasłużeni dla tej ziemi. Każdy jej skrawek zrosili swoim potem. Przemierzyli ją z wiernymi kasztankami, tysiące razy wzdłuż i w szerz. Poświęcili jej swoje siły i zdrowie. Ciemiężeni, poniewierani i niszczeni, przetrwali wszystkie przeciwności. To ich zasługa, że rolnictwo przetrwało i udało się wyżywić naród. Nie władzy a ich. Tutaj obok nich powinien również stanąć pomnik dla siwków, gniadych i kasztanków, bo ciężką pracą razem z nimi, zasłużyły na wdzięczność i pamięć potomnych.
Jest tu cicho podobnie jak we wiosce, tylko wiatr zawsze wieje. Wiatr dobrodziej, który dawał im ochłodę i przy nich został. Nie ma już zresztą, komu służyć, bo rolnik ciężkiej pracy, mozołu i trudu, dawno zszedł z tych pól.
Ta wioska zestarzała się razem z wiernymi jej mieszkańcami i tak jak oni, czasy świetności ma za sobą. W ciągu półwiecza przeszła cały cykl rozwoju – od rozkwitu do upadku. Pół wieku dla osiedla to nie wiele, ale dużo się w tym czasie wydarzyło i zmieniło. Wystartowała przy lampie naftowej, z koniem, pługiem jednoskibowym, kieratem i małą mechanizacją, a zakończyła rozwój z energią elektryczną, ciągnikiem i kombajnem. Jeszcze większy dystans przebyli jej osadnicy, bo zaczęli od sierpa, kosy i cepa. Rower, motocykl, samochód, ciągnik, kombajn, pralka, lodówka, radio, telewizor, komputer i wiele innych urządzeń, to zdobycze jednego pokolenia. Jeżeli do tego dodać, że na początku jeden garnitur był luksusem, a oficerki dopełniały szczytu marzeń i elegancji, oraz fakt, że ziemia, która stanowiła największą wartość, stała się jakby nikomu nie potrzebna, to otrzymamy skalę wielkości przemian w tym półwieczu. Pokolenie, które z drżeniem rąk zakładało na uszy słuchawki radia kryształkowego, było świadkiem lotów kosmicznych i lądowania człowieka na księżycu.
Jadąc drogą polną z Dębogóry do Pacholąt, odnosi się wrażenie, że nic się tu nie zmieniło. Rosną śliwki, wiśnie, jabłonie i czereśnie. Dużo jest starych drzew i zarośli. Widać nikt nie porządkuje tego od lat i droga biegnie obok drzew, bo stara na całej szerokości zarosła śliwkami. Ogólne wrażenie jest jednak podobne jak to, którego doznaliśmy w 1945 roku. Ta sama panorama małej, ale przytulnej wioski. Te same ogrody i zabudowania. W krajobrazie wioski też wszystko bez zmian. Przecinają go jak dawniej zadrzewione drogi, te same są pagorki i doliny, na których nasi ojcowie zagospodarowywali połacie ugorów. Nie ma już jednak dawnej, wielobarwnej mozaiki pól. Wszystko pokrywają uprawy wielkotowarowe. Nic się też na nich nie dzieje. Nie widać ludzi przy pracy, ani kroczących za pługiem oraczy. Nie ma na polach kopek, ani na drogach skrzypiących wozów ze snopami. Jak dawniej z łoskotem przejeżdżają pociągi, a zdewastowany budynek stacji, do złudzenia przypomina atmosferę powojennych lat. Tylko buczenie elektrycznej lokomotywy sygnalizuje, że to inne czasy. Rzadko można kogoś spotkać w drodze na stację i na peronie. Dawno minęły czasy masowych dojazdów do szkoły, do pracy i wypraw na rynek z różnymi produktami. Trawą porasta droga do Czarnówka. Skończyły się świąteczne wędrówki do tamtego kościółka, znikły rowery, motocykle, wozy, traktory i maszyny. Upadek PGRu, przerwał resztę kontaktów między wioskami. Setki razy przejeżdżał nią rowerem, lub przemierzał pieszo, nasz przyjaciel Piotr – bo tam mieszkał, a u nas przebywał.
Piotr Czapla-Czwórak (1928-19005) z Bukowiny, od wczesnych lat sposobił się do lotnictwa. Już w gimnazjum chodził w internacie po dachach i oswajał się z wysokością. A gdy jego sympatia Anka Zając wyjechała z mamą do Francji, podjął ostateczną decyzję. Postanowił zostać pilotem i przy pierwszej nadarzającej się okazji, prysnąć do niej samolotem. Ostatecznie ze względu na bezpieczeństwo, został mechanikiem. Służbę w Świdwinie zakończył w sopniu podpułkownika.
W 1998 roku, zrobiliśmy spotkanie naszej młodzieżowej paczki. Od jej rozpadu każdemu doszło blisko 50 lat. Zainteresowanie skupiło się na Piotrze, który po wyjeździe stąd zupełnie zamilkł. Wszyscy zgodnie orzekli, że tamtego żywego, skorego do pogawędki, tańca i różańca Piotra, już nie ma. Przypominała go trochę postarzała, lecz wciąż ta sama sylwetka. Nie wiem, czym żył i jakie miał zainteresowania. Zbyt krótki był czas, aby się ponownie poznać. Prawdopodobnie przejął cechy dziadka, który jak podkreślił, jadł ziemniaki lekko okraszone, ale pola dokupił i należał do bogatszych gospodarzy we wsi. Chyba brakowało mu przodującej pozycji przodka. Zapraszałem go, by zawsze wstąpił jak będzie w Szczecinie. Nie przyszedł jednak ani razu. Wyraźnie unikał kontaktów. Musiał mieć jakieś powody. On też nas spotkał innymi, niż byliśmy przed laty.
W czasie wyprawy bryczką do Dębigóry, złożyliśmy przyrzeczenie dozgonnej przyjaźni, a Piotr wygłosił płomienną mowę. Nie wytrzymało to jednak próby czasu z jego strony. Żal przyjaciół, którzy odchodzą na zawsze, ale i tych, których tracimy za życia.
Na spotkaniu zabrakło Władka Letkiego, który zmarł rok wcześniej. Siedem lat po tym w 2005 roku, wstrząsnęła nami wiadomość o zgonie Piotra. Trzy lata później, w grudniu, zmarł Józek, a dwa po nim, w listopadzie 1910 roku, Franek.
Józek Zawadzki-Jantoszków (1935-2010) który uczwstniczył w tym spotkaniu, również nie żyje. Swoją wędrówkę ziemską zakończył w Lisim Polu, krótko przed Frankiem. Nim dotarła do nas ta wiadomość, mieliśmy kilka głuchych telefonów. Rodzinie w Bydgoszczy, oficjalną wiadomoś, też poprzedziły takie telefony. Całe twórcze życie poświęcił belferce. Był kierownikiem szkoły w Żelisłacu, a później z żoną aż do emerytury, pracowali w Lisim Polu. Tam też urządził się na stałe. Starość dość hojnie obdarzyła go dolegliwościami. Najpierw bóle pojawiły się w biodrach. Po wymianie stawów odezwały się kolana. Podpierał się laską. Wciąż przypominała o sobie też podagra. Na to nałożyła się cukrzyca, która do reszty spustoszyła organizm. Pod koniec wszystko miał osłabione i trudno nawet jednoznacznie wskazać przyczynę zgonu.
W 2008 roku, był jeszcze w Rogozińcu na zjeździe Milnian i Gontowian. Odwiozłem go do domu po zakończeniu uroczystości. Na podziękowanie odpowiedziałem: „Kiedyś mi się zrewanżujesz”. „Jak mam się zrewanżowć bez prawa jazdy i samochodu?”
Rzadki stosunek do życia miał Władek Letki–Botiuk (1929-1990) z Okopu. Wcielał się kolejno w andersowca, marynarza, portowca, radiowca i energetyka. W rzeczywistości nie miał żadnego wyuczonego zawodu, bo brakowało mu wytrwałości w nauce. Miał za to dużo fantazji. W okresie szkolnym mieszkałem z nim w Szczecinie. Pracował w Zarządzie Portu i chodził wieczorem do Szkoły Administracji Portowej. Gdzieś zdobył ładny mundur andersowski i wciąż w nim paradował. Piętro niżej mieszkały dwie urocze młode dziewczyny, do których Władek dość często zaglądał. Wrócił kiedyś z załzawionymi oczami. Okazało się, że rodzice dziewcząt zapytali go skąd ma ten mundur. Z Armii Andersa - odparł bez wahania. No i popuścił wodze fantazji. Podał się za Sybiraka, który jako nieletni przedostał się do armii formowanej w Rosji, i z nią jako syn pułku, przebył cały szlak bojowy z Monte Cassino włącznie. Tak się rozczulił nad swoim losem, że aż się popłakał
Biura Zarządu Porty mieściły się w Szkole Morskiej. Tam wszedł w kontakt z krawcem, uszył sobie mundur marynarski i w nim jako wilk morski, w czasie urlopu wyruszał w Polskę i podbijał dziewczęce serca. Później, co rusz przychodziły listy, z zapewnieniami o dozgonnej miłości. Jak nie mieliśmy gdzie mieszkać, poszedł do Urzędu Kwaterunkowego i kalecząc niemiłosiernie język polski rusczyzną, podał się za sybiraka bez dachu nad głową i z miejsca otrzymał pokój.
Wcześniej razem z Piotrem, mieszkaliśmy przez rok w internacie w Gryfinie. Oni zaczynali już po kryjomu palić, ale nie mieli pieniędzy na papierosy. Za parę, więc złotych lub papierosów, urządzali pokazowe bójki miedzy sobą. Nie raz tak się zacietrzewili, że kończyli przedstawienie, zupełnie utytłani w ziemi.
Pokolenie urodzone na Kresach dobija do Pańskiej przystani. Nasza 80 osobowa grupa w Pacholętach stopniała do 16 – na miejscu zostaó 7 osób. I tak jest wszędzie. Bliski już czas, gdy ostatni krajan zamknie kresową księgę dziejów, tego ciężko doświadczonego ludu. Zanikanie tych resztek jest co raz szybsze, bo są to wyłącznie starzy ludzie.
Mojej mamie Stanisławie krótko po przejściu na emeryturę, odezwały się stawy kolanowe. W 2004 roku, mimo 90 lat, jeszcze chodziła. W połowie października zastałem mamę w sadzie. Stała wsparta na lasce, wodziła wzrokiem po koronach zmieniających barwę drzew i przelatujących po błękitnym niebie obłokach. Dzień był słoneczny i jak na tę porę ciepły. Może ostatni już raz cieszy oczy piękną gamą barw złocących się liści, oraz dorodnymi owocami na jabłoniach i gruszach – pomyślałem. W następnym roku już na dwóch pałkach się wspierała i godzinami przesiadywała w podcieniu ogrodowej altany. Zżyła się z tym sadem i jego urokami. To był jej świat. Ze złamań i perforacji żołądka, jakoś się wykaraskała, ale gdy nogi odmówiły posłuszeństwa, pozostał jedynie tapczan. Przez wiele kolejnych lat siedząc lub leżąc, przez okno obserwuała zmiany pór roku i nastroje aury. Często wspominaliśmy Milno, sąsiadów oraz wydarzenia z przed lat, ale i to odpadło, bo straciła słuch. Pozostał jej jedynie wzrokowy kontakt z otoczeniem. Ot starość nie radość – mawiała. Jakby tego było mało, doszła amputacja nogi. Teraz już tylko w jednej pozycji - na wznak, oczekuje wezwania Pańskiego. Po co mnie Pan Bóg trzyma? Tylu młodych zabrał, a ja wciąż żyję. Nie szemrze jednak. Czas wypełnia modliwą. Niezbadane są wyroki Boże – powtarza.
|
|