cz.09. W SZPONACH NACJONALIZMU Dodane przez Adolf dnia Maja 10 2013 13:04:40
Adolf Głowacki: "NIEZWYKŁE CZASY, LUDZIE I ZDARZENIA..." Szczecin 2013
9. W SZPONACH NACJONALIZMU
22 czerwca 1941 roku, zaprzyjaźnione dywizje hitlerowskie, przekraczają Bug. To był straszny cios dla Rosjan. Zupełne zaskoczenie. Zawiódł najlepszy sojusznik i metodą rosyjską, zakpił sobie z wszelkich umów i zobowiązań.
Przez wieś przewalają się kolumny wojsk sowieckich. Wszystko w panicznej ucieczce ciągnie na wschód. Na drogach zostawiają samochody, działa z ciągnikami, a nawet czołgi, którym zabrakło paliwa. Na Skałce pod Ditkowcami próbują stawić czoła, ale zostają kompletnie rozbici. Ci niedawni „pogromcy” wojsk polskich, zatrzymują się jak wiadomo dopiero pod Moswą.
Ukraińcy znowu ogłaszają Samostijną. We Lwowie powołują rząd, w cerkwiach odprawiają dziękczynne nabożeństwa i tworzą ukraińską policję. Kres temu kładą władze niemieckie. Był to szczególnie dotkliwy cios dla nacjonalistów ukraińskich, którzy przez cały czas, w porozumieniu z Niemcami, prowadzili szeroko zakrojoną dywersję. Liczyli, że za to pozwolą im utworzyć Niepodległą Ukrainę. Hitler miał jednak inne plany. Wszystkim Słowianom wyznaczył rolę robotów, pracujących na wybraną rasę.
Podole włączono do Generalnego Gubernatorstwa, resztę do Rzeszy. Granica przebiegała wzdłuż dawnej austriacko-rosyjskiej. Placówkę graniczną na Gontowie ulokowali w szkole, u nas na plebanii. Ksiądz przenosi się do Pawła Krzomciowego (Krąpiec), nazywanego też Pawdziuniem.
Tragedię przeżyli Żydzi. Hitler postanowił zlikwidować tą nację. Od początku pędzono ich do różnych ciężkich robót, a później rozstrzeliwano nad zbiorowymi mogiłami, lub wywożono do obozów zagłady i tam likwidowano. Naszych zabrano do Załoziec. Jankiel przez pewien czas pracował na placówce granicznej. Ponieważ poniewierano nim i poniżano, oświadczył, że ma dość takiego życia. Skoro tak to cię zastrzelimy – oświadczyli Niemcy. Ustawili go pod ścianą, padł rozkaz i rozległa się salwa ze ślepych naboi. Jankiel z pełnymi spodniami osunął się na ziemię. W okrutny sposób zabawili się starym Żydem. Niedługo po tym, przekazali go do Załoziec.Do nas kilka razy przychodził Jumek Wuzera. Mama dawała mu zawsze coś ciepłego do zjedzenia, a na drogę pieczone pierogi, chleb i jakiś tłuszcz. Później znikł. Mówiono, że dołączył do kolumny pędzonej w kierunku Zbaraża.
Uciekający Rosjanie zostawili kilka samochodów z amunicją czołgową, artyleryjską i karabinową. Krótko trwało omijanie i przyglądanie się niebezpiecznym ładunkom. Ktoś ze starszych obeznany z wojaczką, otworzył skrzynkę i stwierdził, że pociski nie są groźne, bo mają nakrętki ochronne, a mosiężne gilzy to wartościowy materiał. Wystarczy parę razy stuknąć pociskiem o kamień, obluźnić zamocowanie i gilza z prochem łatwo się zdejmuje. Najpierw zagotowało się przy samochodzie koło Anielki Kaziurowej, w pobliżu mostu. Po dwóch dniach, w rowie przydrożnym leżała sterta pocisków, a gilzy i skrzynki, młodzież i dzieciarnia wyniosła do domu. Tak samo szybko zagospodarowano inne samochody.
Następnie ktoś odkrył, że po odkręceniu ochraniacza, na czubku jest cienka aluminiowa blaszka. Wystarczy ją delikatnie ściąć ostrym nożem, wyjąć iglicę, spłonkę oraz detonator i pocisk przestaje być groźny. Detonator ze spłonką wrzucony do ogniska, głośno wybuchał. Zaczęła się niebezpieczna zabawa. Ryzykanci sami podpalali detonatory i odskakiwali. Bronkowi Kaziurowemu (Marcinków) eksploudował w trakcie zapalania i pokiereszował mu palce. Syn Pejka z Gontowy Niedopytalski Albin, próbował na coś przerobić zapalnik od granatu. Wybuch pokaleczył mu ręce i uszkodził oko. Stasio Zaleskiego z Kamionki majstrował przy pocisku. Potężny wybuch mocno go porozrywał. Gdy Jantek Drozda (Zając) z Parcelacji dobiegł do niego, żył jeszcze. „Dobijcie mnie stryju” – prosił. Krótko po tym zmarł.
To cud, że na tym się skończyło. Trudno sobie nawet wyobrazić masakrę, gdyby wybuchł zwał pocisków, przy zdejmowaniu gilz. Samochód oblegała czereda młodzieży.
W gubernatorstwie ludność obłożono bardzo wysokimi kontyngentami zboża, mięsa, mleka, a nawet jajek. Dla swoich potrzeb nie wolno było zabić kury. Groziło za to więzienie lub obóz. Wszystkie zwierzęta były zakolczykowane i zarejestrowane. Do wioski, co rusz wpadało gestapo, aby przyspieszyć dostawy i egzekwować najmniejsze zaległości. Wyszukiwali też i niszczyli rozpowszechnione żarna. Ponieważ do przemiału wyznaczyli bardzo małe ilości zboża, ludzie na żarnach mełli mąkę i tak ratowali się przed głodem. Był to okres największego niedostatku. Dosłownie wszystkiego brakowało. Nawet atramentu. Najbardziej doskwierał brak nafty, soli, cukru, tkanin i skór na obuwie. Prez całą zimę kobiety przędły nici z włókien lnu i konopi, a mężczyźni robili płótno na warsztatach tkackich. Wiosną wszystkie łąki nad rzeczką, pokrywały pasma bielonego płótna. Pożądaną biel uzyskiwało się przez wielokrotne moczenie i suszenie na słońcu. Robiono z niego bieliznę pościelową i osobistą oraz szyto ubrania. Część farbowano w korze dębowej lub innych barwnikach, jak udało się je zdobyć.
Ze względu na brak nafty, zanikają zimowe spotkania wieczorne (zwieczorki). Podeszwy do obuwia robiono z opon samochodowych i gumy z kół czołgowych, a później z drewna. Na tych ostatnich doskonale jechało się z górki po śniegu.
Z wszystkich kościołów zabierają dzwony na amunicję. Z naszego zabrali mały. Duży mężczyźni nocą zdjęli i gdzieś zakopali, ale nikomu tej tajemnicy nie przekazali. Gontowa swój też ukryła. Obydwa do dziś spoczywają w ojczystej ziemi. Znane jest tylko miejsce ukrycia gontowieckiego dzwonu.
Okupant dużo młodych Polaków wywiózł na roboty do Rzeszy. Listy sporządzała administracja ukraińska i wykorzystała to do restrykcji wobec bardziej patriotycznych rodzin. Od Kupków (Bieniaszewscy) z Kamionki, zabrali całą trójkę: Karola, Milkę i Gienię. Karola po roku udało się wyrwać. Niemcy uznali racje, że w gospodarstwie potrzebna jest pomoc. Zależało im na terminowych dostawach kontyngentów, by zabezpieczyć potrzeby olbrzymiej armii. Niektórym udało się zbiec z transportu, ale po powrocie musieli się ukrywać. Latem nie stanowiło to problemu. Gorzej było zimą. Część spędzała ją u krewnych lub znajomych w innych miejscowościach, ale większość kryła się w domu.
Między innymi w domu przebywała kuzynka Maryna Pawłusiowa (Głowacka, później Majkut). Ponieważ często chodziłem do jej brata Władka, wiedziałem o tym. Oficjalnie jednak Maryna była w Niemczech. Któregoś dnia przychodzę do nich, Maryny oczywiście nie ma, siedzi już we wnęce za piecem, tylko nitka wełny wskazuje kryjówkę i kłębek, co rusz obraca się w koszyku na łóżku. Najwyraźniej miała pilną robotę na drutach i zupełnie nie zdawała sobie sprawy z groteskowej sytuacji, jaką wytworzyła.
Stanowiła ona kuriozum tego czasu. Choć chodziła do szkoły jak wszyscy – może tylko rzadziej - nawet alfabetu się nie nauczyła. Do końca podpisać się nie umiała. Ale nie było sprawy, której by nie załatwiła. Gdy syn w Toruniu robił nadbudowę domu i piętrzyły się problemy materiałowe, ona wszystko załatwiała. Jej brat Władek też był analfabetą.
Wiosną 1941 roku, mój rocznik sposobił się do I komunii św. Przygotowywał nas przebywający czasowo w Milnie, wspaniały ksiądz Stanisław Fijałkowski. Ludzkim postępowaniem zjednał sobie szybko młodych i starych. Sadzał nas w ławkach, a sam chodził i tłumaczył. Przygotowania doprowadził do końca, łącznie z próbną spowiedzią. Tuż przed uroczystością komunijną, niespodziewanie wyjechał. Zamiast komunii, zaczęliśmy przygotowania od nowa, bo Markiewicz w czasie egzaminu kontrolnego, dopatrzył się jakichś braków. Oczywiście wszyscy kornie staliśmy przy balaskach, a jak ktoś się odezwał, łapał go za kołnierz i rzucał na kolana przed ołtarz. Ksiądz Aleksander Markiewicznie był dobrym duszpasterzem. Wielkopański stosunek do parafian, materialistyczna postawa, chór z prowizoryczna balustradą, wejście na chór po drabinie, brak jakichkolwiek malowideł i choćby fisharmonii, świadczy o jego stosunku do spraw ludzkich i boskich. Nie zgodził się nawet by Krakowiak grał na swojej fisharmonii. Wpływy z kościoła i sporego gospodarstwa kościelnego, ładował w kabzę. Na kościół nic nie dał. To gospodarstwo miało wspierać świątynię, a tylko on z niego korzystał. Za jego kadencji zrobiono boczny ołtarz św. Antoniego i ambonę. Oczywiście ze składek wiernych. Gdy wkroczyli Rosjanie, wszystkie zgromadzone przez niego zasoby pieniężne, przepadły. Jedynie dwa pokaźne woreczki srebrnych monet, które widziałem w czasie okupacji niemieckiej, gdy mieszkał u Pawła Krąpca, zachowały wartość kruszcu.
Parafię mileńską objął w 1934 roku. Przeniesiono go z Trościańca. Nastąpiła wymiana - tam poszedł od nas ksiądz W. Garczyński.
Ksiądz Józef Wołczański w książce „Eksterminacja narodu polskiego i kościoła rzymsko katolickiego przez ukraińskich nacjonalistów w Małopolsce Wschodniej w latach 1939-1945”, pisze: Markiewicz Aleksander (1884-1948), święcenia w 1907 we Lwowie, 1907-1910 wikariusz par. Sasów, 1910-1912 wikariusz par. Narajów, 1912-1916 wikariusz-ekspozyt par. Zabojki, 1916-1919 wikariusz par. Busk, 1919-1928 ekspozyt par. Adamy, 1928-1929 administrator par. Opryłowce, 1929-1934 proboszcz par. Trościaniec Wielki, 1934-1945 administrator par. Milno. W ramach ekspatriacji wyjechał na Sląsk. 1945-1947 rezydent par. Bojków. Zmarł 5.VI.1948 w Szynwałdzie.
Pisałem w tej sprawie do Szynwałdu koło Tarnowa. Ksiądz proboszcz odpisał, że brak tam adnotacji o ks. Markiewiczu i ludzie nie przypominają sobie takiego nazwiska. Tak po wojnie nazywał się Bojków i z tego wynikła ta błędna informacja. Markiewicz zachorował w Bojkowie i w 1947 roku zabrała go rodzina gdzieś w rejon Przemyśla. Data zgonu może być prawdziwa. Pod koniec mieszkał w Bojkowie u Tomka Krzomciowego (Krąpiec) z Kamionki. Maria i Michał Zalescy z Kamionki byli zamożni, bogobojni i ofiarni. Zakupili do kościoła część posadzki, dołożyli do ołtarza, zafundowali katafalk i zapisali na kościół 2,5 morgi ziemi. Gdy w 1937 roku Michał zmarł, Markiewicz za pochówek zażądał bardzo wysokiej zapłaty. Ponieważ Maria nie miała tak dużej sumy, powiedział: „Nie ma pieniędzy, nie ma parady”. „Jeżeli to ma być tylko parada, to jest zbyteczna”- odparła wstrząśnięta kobieta. Pod chór wystawił dwa krzesła do ustawienia trumny. Dopiero, gdy rozległ się groźny pomruk licznych uczestników pogrzebu, a Stary Pawłuś głośno klął przed kościołem, dał katafalk. Ale dobroczyńcy kościoła nie odprowadził na cmentarz.
Tak samo postąpił z Marcinem Klińkowym (Góral) z Bukowiny, bo rodzina była biedna i nie miała zadawalającej go kwoty. Maryna Krawcowa (Dec) z Bukowiny, za odprawienie mszy, dała najładniejszą kurę, jaką miała. Skrzywił się na to i powiedział: „To trochę za mało, Maryniu”.
Zimą przywieziono księdzu drewno opałowe z odległego lasu. Na pytanie, co się należy, Jaśko Berezij odparł: „Niech to idzie na Bożą chwałę”. „Bóg zapłać dobry człowieku” - skwitował skwapliwie. Jego sąsiad Jaśko Krzomciów (Krąpiec) zażądał tyle ile bierze za wypisanie metryki. Markiewicz poczerwieniał i krzyknął: „Wy Boga w sercu nie macie!”. On miał. Bóg zapłać za całodzienną ciężką pracę z końmi na mrozie
Gdy chodził po kolędzie, Mikołajowi Baranowi (kowal) z Kamionki zabrał „Quo Vadis” Sienkiewicza. „To nie na wasz rozum, Mikołaju” – stwierdził. Ubóstwo i postępowanie pierwotnych duszpasterzy, kłóciło się z jego zamożnością i postawą, więc lepiej by ten podległy mu ludek, żył w nieświadomości.
Mikołaj należał do ludzi interesujących się historią, kulturą, problematyką społeczną i bieżącymi wydarzeniami. Ten postępek Markiewicza, spotkał się z dezaprobatą nie tylko Mikołaja, ale i całej światłej społeczności wiejskiej.
Jakże kontrastuje to z postawą i postępowaniem, ks. Stanisława Szczepankiewicza z Ihrowicy, położonej na trasie do Tarnopola. Troszczył się o każdego parafianina i pomagał biednym. Ze względu na słabą opiekę zdrowotną, przeszedł przeszkolenie medyczne i bezpłatnie leczył ludzi. Od biednych nawet za lekarstwa nie brał zapłaty.Był na zawołanie o każdej porze dnia i nocy, zarówno dla Polaków jak i Ukraińców. Okrutnie mu się za to odwdzięczyli. W wigilię Bożego Narodzenia 1944 roku, zamordowali go z całą rodziną. Teraz zreflektowali się i postawili mu pomnik na cmentarzu.
Niemcy nie tylko utworzony przez Ukraińców rząd rozwiązali, ale głównego przywódcę Banderę, premiera Stećkę i większość ministrów aresztowali i osadzili w obozie.
Ponieważ pertraktacje z Niemcami nic nie dały, postanowili działać na własną rękę. Do realizacji tych celów, powołali Ukraińską Powstańczą Armię (UPA), pod dowództwem R.Szuchewycza. Już wcześniej, na wzór hitlerowski, utworzyli Organizację Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), która za główną przeszkodę do utworzenia Samostijnej, uznała Polaków i Żydów.
Najpierw razem z Niemcami zlikwidowali Żydów. Następnie na rozkaz Bandery, pod dowództwem Szuchewycza i z błogosławieństwem ojca Hryniocha, hordy UPA runęły na polskie wioski. Rzezie rozpoczęły się na przełomie 1942 i 1943 roku na Wołyniu. Znowu jak za Chmielnickiego, łuny objęły kresową ziemię. Wszystko odbyło się pod hasłem: „Lachiw wyriżem, Żydiw wydusym a Ukrainu stworyty musym”. Wcielali w życie obłędną ideologię Doncowa: „Będzie polska krew po kolana, będzie wolna Ukraina”
Preludium tego ludobójstwa nastąpiło 9 lutego 1943 roku w Parośli, kolonii polskiej koło Kruszewa, gm. Antonówka, pow. sarneński. Józef Turowski i Władysław Siemaszko tak opisują to w książce „Zbrodnie nacjonalistów ukraińskich dokonane na ludności polskiej na Wołyniu 1939-1945”
Banda nacjonalistów ukraińskich udając oddział partyzantki rosyjskiej, zmyliła mieszkańców kolonii, którzy gościli bandę przez cały dzień. Wieczorem bandyci obstawili wszystkie budynki, mordując zamieszkałą w nich ludność polską. Zamordowali wówczas 173 osoby.
Późniejsze oględziny pomordowanych wykazały szczególne okrucieństwo oprawców. Niemowlęta były przybijane do stołów nożami kuchennymi, kilku mężczyzn obdarto ze skóry pasami, niektórzy mieli wyrwane żyły od pachwiny do stóp, kobiety były nie tylko gwałcone, lecz wiele z nich miało poobcinane piersi. Wielu pomordowanych miało obcięte uszy, nosy, wargi, oczy powyjmowane, głowy często poobcinane.
Po dokonaniu rzezi mordercy urządzili libację w domu sołtysa. Po odejściu sprawców, wśród resztek jedzenia i butelek po samogonie, znaleziono dziecko około 12 miesięczne, przybite bagnetem do stołu, a w usta dziecka włożony był niedojedzony kawałek kiszonego ogórka.
Najkrwawsza była niedziela 11 i poniedziałek 12 lipca 1943 roku. Zaatakowali wówczas 170 miejscowości i zamordowali 12 tysięcy Polaków. W wielu miejscowościach wymordowali lub spalili żywcem, ludzi zgromadzonych w kościołach. W całym lipcu, zginęło na Wołyniu 20 tysięcy naszych rodaków.
Do nas wiadomości o mordowaniu Polaków, dotarły na początku 1943 roku. Nieco później, uciekinierzy z Wołynia potwierdzili tą straszną prawdę. Wszędzie gdzie Polacy nie zdołali zbiec w porę, ginęli. Wyrzynano wszystkich w pień, od niemowlęcia do starca. Ich dobytek rabowano, a budynki palono. Polskie wioski równano z ziemią. Krwiożercze bandy prześcigały się w wyszukiwaniu takich sposobów uśmiercania, aby przedłużyć cierpienia. Zastrzelenie było łaską. Dokonywali czynów, które nie mieściły się w żadnych normach cywilizowanego narodu.
Powszechnie znane jest okrucieństwo NKWD. Sołżenicyn podaje ponad 50 tortur stosowanych w śledztwie. Ale daleko im do OUN UPA. Aleksander Korman opisuje 136 rodzajów banderowskich zbrodni na Polakach. Na końcu podane są przykłady tego strasznego zestawu, z zachowaniem numeracji autora.
Potworne czyny jakich się dopuścili, wskazują na skrajną dewiację części tego narodu – na barak elementarnych pozytywnych cech ludzkich.
Parę wołyńskich rodzin przetrwało w Milnie, do wkroczenia Rosjan. Zygmunt Bukowski z tej grupy, prowadził tajną naukę szóstej klasy. Pogłoski o kursach z zakresu gimnazjalnego, są nieprawdziwe. Zygmunt razem z wszystkimi został wcielony do Armii, w Riazaniu przeszedł przeszkolenie oficerskie i uczestniczył w walkach do końca wojny. Karierę wojskową na stanowisku generalskim, zakończył w stopniu pułkownika. Mieszka we Wrocławiu.
Na przełomie 1943 i 44 roku, zapłonęło też Podole. Barbarzyństwo ukraińskie zataczało coraz szersze kręgi i w miarę zbliżania frontu, natężenie rzezi się wzmagało. Nie wiedzieliśmy wówczas, że Czuprynka (Szuchewycz) właśnie ze względu na to, wydał rozkaz przyspieszenia likwidacji Polaków.
Rok 1944 niósł nadzieję i lęk. Nadzieję na poskromienie tego barbarzyństwa, likwidację banderowców, spokojne noce i normalne życie. Natomiast lęk przed poznaną z najgorszej strony w latach 1939-41, stalinowską władzą. Wkrótce rzeczywistość miała przekroczyć najbardziej ponure przeczucia.
Front szybko się zbliżał. Niemcy robili się nerwowi i w pośpiechu, na okolicznych górach i wzniesieniach, budowali okopy i bunkry. Do roboty gnali miejscową ludność. Już wcześniej wielu starszych chłopców wcielonych do Baudinstu, budowało umocnienia wojskowe w różnych innych miejscowościach.
Takie umocnienia robili też w oddalonej około 5 km Berezowicy Małej. Obecność Niemców osłabiła czujność Polaków. 22 lutego 1944 roku, gdy zmęczeni ludzie zapadli w głęboki sen, wieś zaatakowali banderowcy. 30 osób spalili w oborze Sesiuka, a ośmioosobową rodzinę Kwaśnickich powiązanych kolczastym drutem i przyciśniętych kamieniami, w spchrzu. Siedmioro dzieci wdowy Tomków, porąbali na kawałki siekierami. Dziecku Sowińskich wbili bagnet w główkę. Paulinę Ciurys przerżnęli w poprzek piłą. Trzyletniego syna Kurylczuka trzymali nadzianego na bagnet karabinu, aż miotające się dziecko w krzyku, bólach i konwulsjach skonało. Śmiali się, że polski orzeł uczy się latać. Słyszała to ukryta pod łóżkiem siostra Kurylczuka. On uciekł w bieliźnie przez okno i biegnąc ulicą krzykiem: „Uciekajcie rżną!” - zaalarmował wieś. Jana Szymków rozpruli, owinęli słomą i spalili jak pochodnię. Nowakowskiemu odcięli część głowy siekierą. W sumie zamordowali 131 Polaków. To barbarzyństwo opisał naoczny świadek, Władysław Kubów, w książce „Polacy i Ukraińcy w Berezowicy Małej”
28.02.1944 roku, 1500 żołdaków ukraińskiej dywizji SS Galizien i kureń (batalion) UPA z Czernicy, dokonali zagłady polskiej wsi Huta Pieniacka w pobliży Podkamienia. Rzeź rozpoczęli o 6 rano, gdy nikt się tego nie spodziewał. Nie otwierano też ognia, bo zbliżało się wojsko w niemieckich mundurach. Banda szła z tyłu. Tylko część zamordowali na miejscu. Resztę spędzili do kościoła, skąd wyciągali organizatorów oraz wyróżniających się mężczyzn i bestialsko mordowali. Gdy już wszystko zagrabili, około czternastej kazali wszystkim wyjść, oddzielili mężczyzn, a resztę grupami 40-50 osób wtłoczyli do stodół, zaryglowali i podpalili. Mężczyzn seriami zabili przed kościołem. Następnie spalili całą wioskę. Zginęło ponad 1000 osób. Większość w płomieniach i niewyobrażalnych mękach. Uratowało się 118, z tego 49 uciekło nocą przed napadem, gdy dowiedzieli się o koncentracji banderowców. Wioska liczyła 760 osób. Reszta to zbiegli z sąsiednich wsi i z Wołynia. Po tej dużej wiosce ślad nie został. Później wszystko zrównano spychaczem i urządzono kołchozowe pastwisko.
10.03.1944 roku banda okrążyła klasztor w Podkamieniu. Skryła się tam miejscowa i okoliczna ludność polska z nadzieją, że uchroni ją miejsce i grube mury. W miasteczku stał wówczas oddział SS Galizien. Ponieważ próby podstępnego wejścia nie powiodły się, komendant niemiecki, pod presją bandy, wydał rozkaz opuszczenia klasztoru, bo jest potrzebny dla wojska. Dał też gwarancję, że nie zostaną zaatakowani. Nie wszyscy w to uwierzyli, ale sytuacja była dramatyczna, bo SS Galizien miał działka i mogli rozwalić wejście. 12 marca część zdecydowała się opuścić klasztor. Gdy już sporo wyszło na dziedziniec i ruszyło w kierunku bramy, ukryci Ukraińcy otworzyli ogień. Następnie wdarli się do środka i zamordowali pozostałych. Część ludzi i dzieci wrzucili do klasztornej studni. Zamordowany tam został również, ks. Stanisław Fijałkowski z Nowego Poczajowa, prawdopodobnie ten, który przygotowywał nas do pierwszej komunii w 1941 roku. Tylko niewielkiej grupie, pod osłoną wcześniejszej nocy, udało się przedostać za mury. W klasztorze i miasteczku zginęło około 250 osób.
Ukraińcy po wymordowaniu ludzi, klasztor i kościół dokładnie ograbili. Według krążących pogłosek, wywieźli około 200 furmanek różnego bogactwa. Sporo wynieśli też ukraińscy mieszkańcy miasteczka.
Po wkroczeniu Rosjan, zakonnicy wznowili działalność, ale na krótko, bo razem z pozostałą przy życiu ludnością polską, zostali wywiezieni na Zachód. Zabrali też cudowny obraz. Jest teraz w bocznej nawie kościoła św. Wojciecha we Wrocławiu. Korony i szaty zostały gdzieś ukryte, ale nie wiadomo gdzie i przez kogo.
W tym samym dniu oddział SS Galizien z dwoma działkami i część czernickiego kurenia, zaatakowała mieszaną wieś Palikrowy. Po krótkim oporze wdarli się do wioski i wszystkich spędzili na zebranie, na łąkę za wioską. Tam oddzielili Polaków od Ukraińców i wysiekli 300 osób rozstawionymi karabinami maszynowymi. Następnie wezwali żywych, aby udali się do domu. Ale kto się podniósł, natychmiast go zabijali. Niedźwiedzki miał zgruchotaną nogę i cicho leżał przywalony innymi. Gdy się ściemniło i wydostał się na wierzch, w pobliżu usłyszał płacz dziecka. Kilka razy zawołało mamo i ruszyło przed siebie. Co chwila potykało się o zabitych, padało, wstawało i szło dalej. Nie mógł mu pomóc, bo z trudem utrzymywał się na jednej nodze. I tak skacząc na niej, padając i czołgając się, dowlókł się do domu. Chciał wejść, ale drzwi były zamknięte. Gdy otworzył kurnik i ptactwo narobiło hałasu, pojawił się teść i wciągnął go do domu. Po chwili przyszedł sąsiad Piątkowski i zaczął wypytywać czy na łące jest jeszcze ktoś żywy. Powiedział mu o dziecku, które szło do wioski. Piątkowski natychmiast pobiegł w tym kierunku. Następnego dnia przyszedł podziękować. Była to jego córka.
Dowódca czernickiego kurenia (kilkaset osób) Włodzimierz Czerniawski, znany był z okrucieństwa. Na jego rozkaz zdejmowano ludziom skórę z rąk (rękawiczki), obcinano ręce, nogi, uszy, wydłubywano oczy i rozrywano końmi. On dowodził wszystkimi akcjami w obszarze Podkamienia. Przed frontem wycofał się razem z Niemcami i z rodziną wyjechał na zachód. W Nowej Rudzie rozpoznał go jeden z mieszkańców rejonu Podkamienia i zgłosił to milicji. Byli mocno zdziwieni, bo to jeden z najlepszych urzędników. Sąd w oparciu o zeznania świadków, wydał wyrok śmierci. Bandyta wył z przerażenia. Uszkodził sobie nawet żelaznym łóżkiem nogę, by odwlec egzekucję. Dopiero tam być może pojął, jakich zbrodni się dopuścił i co przeżyły torturowane przez jego oprawców ofiary. Żona z córką tam zostały.
Nie raz zadawałem sobie pytanie, czy normalny człowiek może dopuścić się takiego mordu? Te wszystkie przytoczone przykłady utwierdzają mnie w przekonaniu, że nie. Część tego narodu pozbawiona jest podstawowych, pozytywnych cech ludzkich. Normalny człowiek nie może sobie nawet tego wyobrazić, a oni to robili. Przybijali niewinne dzieci do drzew, roztrzaskiwali główki o ścianę, rąbali na kawałki i ucztowali przy stole, do którego nożem przybite było dziecko.
We wsi Łozowa pow. Tarnopol, jesienią 1943 roku, banderowcy dokonali okrutnego mordu polskich dzieci. W starej alei do każdego drzewa przybili wokół małe dzieci, tworząc makabryczne wianuszki. Aleję nazwali; „Droga do Samostijnej Ukrainy”. Przytoczone wyżej wydarzenia, Tadeusz Gross opisuje w książce „Tragedia Podola”. Zamieszcza w niej również zdjęcie dzieci z tej alei.
Milna i Gontowy nie zaatakowali w czasie okupacji niemieckiej. Jak na ironię chronił nas okupant – zaprzyjaźnione z Polakami placówki graniczne. Niemcy nie kryli, że w razie napadu otworzą ogień i Ukraińcy nie chcieli narażać się na pewne straty. Przykładem tego zaprzyjaźnienia jest poniższa historia.
Bronek Rarogów-Mazur (Bukowina, Brójce Lub.) podobnie jak inni młodzi ludzie, został zabrany na roboty do Niemiec, ale w drodze zwiał i ukrywał się w domu. W czasie jednego z nalotów gestapowskich, ukrył go w stajni w sianie, zaprzyjaźniony z nimi stajenny Willi.
Na wojnie w 1945 roku, Bronek był ordynansem gen. Popławskiego. Gdy przejeżdżali łazikiem obok kolumny jeńców niemieckich, usłyszał wołanie: Bronek! Bronek! Był to Willi. Rosjanie nie chcieli go wydać, ale w końcu wymienili na innego jeńca. Umieścili Willego przy kuchni w polskiej jednostce i przykazali szanować, bo to porządny, zasłużony dla Polaków Niemiec. To uratowało go przed katorgą i raczej pewną śmiercią.
Niemcy w miarę jak zbliżał się front, robili się coraz bardziej nerwowi.
5 lub 6 lutego 1944 roku, Tadek Filków (Bieniaszewski) z Kamionki, odwoził Niemca z placówki granicznej na jakieś wesele na Blichu. Później okazało się, że przez Załoźce pojechał w kierunku Zborowa. Pod Olejowem Niemiec zastrzelił go, zwalił do rowu i pojechał dalej. U jakiegoś Ukraińca zostawił konie i kazał swoim zaprzęgiem, odwieźć się na stację.
Niemcy twierdzili, że był to dezerter – wystraszył się zbliżających Rosjan. Niemiec bał się, że Tadek po powrocie powiadomi dowódcę gdzie go odwiózł, co ułatwi pościg, więc zlikwidował świadka. Pogrzeb we środę 9 lutego, zamienił się w wielką manifestację ludności. Kondukt pogrzebowy miał około kilometra długości.
U nas krótko przed wkroczeniem Rosjan, Niemcy zakończyli budowę bunkrów i okopów na Kułajowej Górze za wioską. W niedzielę 5 marca 1944 roku, do wioski wkroczył duży ukraiński oddział SS Galizien, celem obsadzenia tych umocnień. Wiedzieliśmy już wówczas, że mordują oni ludność polską. Że uczestniczyli w rzezi Podkamienia i Palikrów. Wytwarza się, więc stan lęku i napięcia.
U Czerwińskich rozlokowała się kuchnia. Grupka dziewcząt idących na nieszpory, zatrzymała się przy kotle. My z chłopakami też przystanęliśmy na chwilę. W trakcie pozornie swobodnej rozmowy, jedna z dziewcząt zapytała: „Co, przyjechaliście nas wyrżnąć?” Kucharz mieszający w kotle dużą kopyścią odpowiedział: „Ja sze nykoho ny zarizaw”, a stojący obok żołdacy wybuchnęli śmiechem.
O świcie z niedzieli na poniedziałek, Niemcy i Ukraińcy, w popłochu opuszczają wieś. Szóstego marca cisza przed burzą. Wszyscy są przekonani, że banda była w zmowie z wojskiem i może zaatakować. Przyjeżdża Gontowa. Ludzie szybko kopią fschrony i przygotowują kryjówki. Mężczyźni wyciągają ze schowków nieliczną broń i przygotowują się do obrony. Jest ogólny niepokój. Pod wieczór z kierunku wsi Baszuki, dolatuje terkot karabinów maszynowych, wybuchy granatów, a nawet przytłumione urra. Byłem w tym czasie na Klińkowej Górze. Stojący tam mężczyźni zastanawiali się, kto z kim wlczy skoro Niemcy uciekli.
O zmroku, ku naszemu zaskoczeniu, do wioski wpada patrol rosyjski. Ruky w wierch! Wy kto? Polacy – odpowiadają mężczyźni. Charaszo. Dawaj zakurim. Przy dymkach ze skrętów wszystko się wyjaśniło. Czołówka wojsk rosyjskich natknęła się pod Baszukami na duże zgrupowanie banderowców. Wywiązała się walka, w której sporo bandytów padło, a resztę pognali w głąb Rosji.
Była to banda, która razem z wojskiem miała wymordować Polaków w Milnie i Gontowie. Zrozumiała stała się też ucieczka mundurowych. Bali się okrążenia.
Adolf Głowacki: NIEZWYKŁE CZASY, LUDZIE I ZDARZENIA...