|
Nawigacja |
|
|
Milno na Podolu Najnowszy użytkownik:
Karolinaserdecznie witamy.
Zarejestrowanych Użytkowników: 159 Nieaktywowany Użytkownik: 0
Użytkownicy Online:
Gości Online: 1
Twój numer IP to: 18.97.9.173
Artykuły | 331 |
Foto Albumy | 67 |
Zdjęcia w Albumach | 1883 |
Wątki na Forum | 47 |
Posty na Forum | 133 |
Komentarzy | 548 |
|
|
|
|
|
|
Logowanie |
|
|
Zagłosuj na nas |
|
|
|
Z Kresów Wschodnich na Zachodnie |
|
|
Z Kresów Wschodnich – na Zachodnie”
Wspomnienia Adolfa Głowackiego, Józefa Krąpca,
Franka Majkuta, oraz informacj wielu mieszkańców Pacholąt
Zebrał i opracował Adolf Głowacki -P A C H O L Ę T A – 2 0 0 0
1. Wprowadzenie
Na pogawędkach wspomnieniowych coraz częściej natykaliśmy się na trudności przy odtwarzaniu zdarzeń z powojennej przeszłości, choć od naszego przyjazdu tutaj minęło zaledwie 55 lat. Każdy co prawda przechwala się doskonałą pamięcią, jednak w praktyce już zawodną.
Skoro my błądzimy, to co z niej przejmą młodzi? Prawdopodobnie tylko nieliczni nasi prawnukowie będą mieli mgliste pojęcie o przodkach z dalekiego Podola, ich dramatycznych przeżyciach, wędrówce z kresów wschodnich na zachodnie i tworzeniu zrębów nowego życia na obcej im wówczas ziemi.
Rada w radę doszliśmy do wniosku, że trzeba zapisać to co jeszcze pamiętamy, bo tylko w takiej postaci można przedłużyć pamięć o ojczystej ziemi, polskich początkach wioski i jej pierwszych mieszkańcach. Wioski z którą związaliśmy powojenne losy. Może kogoś w przyszłości zainteresuje jak żyli jego przodkowie, skąd się tu wzięli, jacy ludzie tworzyli pierwszą społeczność wioski i co się wówczas w niej działo.
Ślepy los zgromadził w Pacholętach wygnańców ze wschodu, osadników powracających z niewolniczej pracy w Niemczech i ludzi dobrowolnie przybyłych z centralnej Polski.
Mieszana społeczność ma wielowątkową przeszłość, a chronologiczny zapis wymaga sięgnięcia do korzeni. Po zastanowieniu, zdecydowaliśmy się ująć te zapiski w formie krótkiej historii naszej grupy przesiedleńczej, w której najwięcej miejsca zajmą miejscowe, wspólne dla wszystkich sprawy. Zainteresowani mogą je łatwo poszerzyć o swoją przeszłość, przeżycia i pominięte zdarzenia. Ponadto okoliczności wygnania z ojczystej ziemi są takie same dla każdej grupy kresowian i różnią się jedynie szczegółami. Nasze przeżycia są przykładem dramatu wszystkich Polaków na Kresach.
Zebrane wiadomości pochodzą od wielu mieszkańców, a głównie Józka, Franka, ich żon i mojej mamy. Sporo jest też moich wspomnień i refleksji. Sprawy dotyczące szkoły od 1959 roku, zebrała Bronisława Garstecka. Nie wszystko jest jednakowo ważne i interesujące, a poza tym podane dość ogólnie, w formie osobistych wynurzeń i z łezką w oku, bo widziane przez pryzmat naszej młodości i euforii powojennych lat. Ot taka sentymentalna wyprawa w przeszłość, ale dająca pogląd na minione lata wioski.
Przypomnienie atmosfery powojennych lat, uratowanie przed zapomnieniem, trochę zdarzeń i pobudzenie pamięci o tych co odeszli, oto cel tych wspomnień.
Mędrcy powiadają, że ludzie żyją tak długo póki żyje pamięć o nich. Przywołujmy ją więc jak najczęściej, bo nasi przodkowie godni są tego.
Wielu spraw niestety nie można dokładnie odtworzyć, gdyż zatarły się w pamięci, a ludzi którzy dokładnie je znali już nie ma.
Może ktoś z młodych podejmie ten temat, sięgnie do archiwów, zrobi głębsza analizę i rozszerzy o nowe wydarzenia. My inicjujemy i zamykamy go na roku dwutysięcznym.
Ja zostałem wytypowany na skrybę, „bo ukończyłem najwięcej klas”. Nie jest to opracowanie profesjonalne – nie jestem pisarzem – proszę przeto o pobłażliwość dla formy i wszelkiej maści błędów.
Tekst ilustrują zdjęcia, mapki oraz wzory dokumentów przesiedleniowych i uwłaszczeniowych. Zdjęcia są dobrane przypadkowo i można je dowolnie uzupełniać.
Fragmenty dotyczące historii Pacholąt i Czarnówka, opracowane są na podstawie książki E.Rymara pt. Widuchowa nad Odrą. Z dziejów dawnych i nowych. Wydanie z 1997 r.
2. PODOLE W OGNIU
Kresy wschodnie Rzeczypospolitej, od wieków słynęły z tolerancji narodowościowej i wyznaniowej. Zamieszkiwali je ludzie różnych nacji i religii. Największe skupiska tworzyli Polacy, Rusini i Żydzi. Ci ostatni dominowali w handlu oraz różnych interesach. Do mniejszości należeli Niemcy, Rosjanie, Rumuni, Węgrzy, Turcy, Cyganie i Ormianie.
W tym tyglu, rzadko dochodziło do poważniejszych konfliktów (za wyjątkiem buntów kozackich), bo istniało wzajemne poszanowanie pochodzenia, wyznania i własności. Wszystkich cechowała ponadto pracowitość oraz bogobojność, to też przez stulecia żyli zgodnie i pomnażali swoje dobra.
Od czasów pożogi wywołanej przez Chmielnickiego, kraj się rozwijał choć ludzi przybywało, zagęszczenie rosło, a ziemię dzielono na coraz mniejsze zagony.
Gęstość zaludnienia wzrosła od 15 osób na kilometr kwadratowy w roku 1580, nawet do 100 w wielu miejscach w roku 1900. W 1817 roku Galicja liczyła 3,5 miliona ludności, natomiast w 1910 przekroczyła 8 milionów.
Totalitaryzm bolszewicki i faszystowski, zrodzony w międzywojennym dwudziestoleciu, poważnie zahamował proces pojednania i integracji narodów europejskich. Te ideologie przemocy nacjonalizmu i agresji obudziły złe moce w wielu rejonach świata. Zły duch Chmielnickiego wrócił również na Podole i w inne rejony kresowej ziemi. Ukraińcy na wzór hitlerowski utworzyli skrajnie nacjonalistyczną partię OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów), która postawiła sobie za cel, wywalczenie Niepodległej (Samostijnej) Ukrainy. Dążenie narodu do utworzenia swojego państwa jest działaniem normalnym, ale oni postanowili wybić się na niepodległość drogą czystki etnicznej, przez likwidację Polaków i Żydów. Ponieważ Niemcy ich zawiedli, postanowili wziąć sprawę w swoje ręce i pod wodzą Stepana Bandery, zaprowadzić nowy ład w tym rejonie Europy.
W pierwszym etapie wspólnie z Niemcami zlikwidowali Żydów, a następnie pod hasłem „Śmierć Polakom”, ruszyli na polskie sioła i zagrody. Na początku 1943 roku piękną i żyzną ziemię lwowską, tarnopolską oraz stanisławowowską, objęły bezkresne pożary. Wołyń płonął już od 1942 roku. Banderowcy z dymem puszczali każdy polski dom, zaś mieszkańców wyżynali w pień, bez względu na wiek i płeć. Dokonywali czynów, nie mieszczących się w żadnych normach cywilizowanego narodu.
Obcinanie głów, rąk, uszu, piersi, wyrywanie języków, wydłubywanie oczu, wypruwanie i miażdżenie płodów, palenie, wrzucanie żywcem do studni, przerzynanie piłą, rozrywanie końmi i wbijanie na pal, oto przykłady czynów dziczy mieniącej się Ukraińską Powstańcza Armią (UPA).
Mordowanie nocą kobiet, dzieci, starców i bezbronnych mężczyzn, to nie walka lecz bandytyzm. Armia walczy z wrogiem na froncie. Ci ludzie uznali, że główną przeszkodą do Samostijnej są Polacy, więc trzeba ich zlikwidować. To, że Polakom nie mogli odebrać władzy bo nie rządzili tam wówczas, nie miało żadnego znaczenia.
Niemcy obojętnie patrzyli na te poczynania, ponieważ działalność UPA to proste następstwo proukraińskiej polityki hitlerowskiej. Oni ich uzbroili, i jednocześnie zawiedli, co spotęgowało agresję. Łudziliśmy się, że położą im kres wkraczający w 1944 roku Rosjanie. Niestety UPA przycichła tylko na czas działań wojennych, a po przesunięciu się frontu na zachód zaatakowała z jeszcze większa furią. Tym razem z cichą aprobatą Sowietów. Akcje banderowców dokładnie pokrywały się z planami Moskwy i znakomicie je wspierały.
Zwycięskie mocarstwa pod dyktando Stalina, ustaliły granice naszego państwa na Bugu i Odrze. Konsekwencją tych decyzji, było przesiedlenie Polaków z Kresów Wschodnich na zachód, zaś Niemców za Odrę.
Aby przyśpieszyć przesiedlenie najbardziej opornej ludności wiejskiej, Stalin wykorzystał działalność UPA.
Znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia, a na dodatek mężczyzn zabrano na wojnę. Ukraińcy w większości ukryli się lub poszli w las i zasilili szeregi UPA. Mieliśmy do wyboru wyjazd lub śmierć.”…
3. OSTATNIE DNI NA OJCZYSTEJ ZIEMI
Wokół Milna i sąsiedniej polskiej Gontowy, coraz bardziej zaciskał się banderowski
pierścień.
Na początku września 1944 roku, mordują M. Głowacką z Gontowy, a 14 wdzierają się do wioski, lecz zostają wyparci przez samoobronę. W tym też czasie atakują polski dom w lesie – jeden bandzior ginie, reszta ucieka.
Pod koniec października mordują i palą z domem żonę i córkę W.Pomysa. Napadają też na młyn Bronka Pomysa – na szczęście wszystkim udało się ukryć. 1 listopada ponawiają atak na Gontowę i mordują Zaleskiego raz Rożka.
11 listopada, napadają i palą naszą wioskę. Z dymem uleciało 130 budynków, a 15 osób straciło życie. Wielu ludziom zostały tylko ubrania w których uciekli.
Nieco wcześniej, Kułajowej wyrywają język, wydłubują oczy, obcinają uszy oraz drą pasy skóry.
9 grudnia w czasie napadu na Gontowę, Olszewską wbijają na pal, zaś Pączka wiążą, owijają słomą i palą. 22 grudnia, Gontowa zostaje spalona. Miazgowskiej obcinają głowę i wbijają na sztachety ogrodzenia, a dwie osoby żywcem spłonęły w budynkach.
24 grudnia mordują w Gontowie 9 osób. Siedem kobiet zostaje bestialsko zakłutych nożami. Jedna z nich przeżyła i opowiedziała o tych potwornościach.
Te kolejne napady i mordy, nie pozostawiały złudzeń co się z nami stanie, jeżeli nie wyjedziemy.
W grudniu przenieśliśmy się na kwatery do Załoziec, gdzie stał mały garnizon rosyjski. Bohaterowie UPA ograniczali się do heroicznego zdobywania bezbronnych wiosek. Miast nawet z tak słabą obroną jak Załoźce, nie ruszali.
Rosjanie nie tylko nas nie chronili, lecz wręcz oświadczyli, że przesiedlenie jest postanowione i nie powinniśmy się ociągać. Dawali też do zrozumienia, że na opornych znajdą sposób. A w tych sprawach byli prawdomówni.
Ku naszemu zdumieniu w Załoźcach działał już i czekał na chętnych Urząd do Spraw Ewakuacji, w którego skład wchodził Pełnomocnik PKWN. Gotowe też mieli druki kart ewakuacyjnych.
Z tego wynikało, że decyzje w sprawie przesiedlenia Polaków zapadły dawno. Grubo przed wkroczeniem Rosjan na te tereny.
W wigilię Bożego Narodzenia, nocą zaatakowali naszą plebanię. Na szczęście księdzu udało się wymknąć. O świcie zginął Mikołaj Draganów. Grupie zaskoczonych kobiet w jednym z mieszkań koło kościoła, darowali życie za przyrzeczenie, że już więcej nie pokażą się we wsi. Ja z mamą i sąsiadką, przesiedzieliśmy tę noc w piwnicy spalonego domu Zawadzkich.
Ponieważ byłem ministrantem, w pierwszy dzień świąt wyprowadziłem księdza do pożegnalnej mszy w naszym kościele. Smutna była ta uroczystość, smutny ksiądz i grupka zgromadzonych parafian. Pierwszy raz na Boże Narodzenie kościół nie rozbrzmiewał radosnymi kolędami. Ludzie czekali na ostatnie słowa i pociechę proboszcza. Markiewicz zaapelował aby wszyscy opuścili wioskę, bo już dość polskiej krwi wsiąkło w tę ziemię. Zaufajmy Matce Bożej Nieustającej Pomocy i prośmy aby jak dotąd, nadal otaczała nas opieką oraz przeprowadziła przez to morze krwi i nienawiści. Wzniósł oczy na obraz w ołtarzu i zaintonował:
Matko Najświętsza do Serca Twego...
Pod sklepienia wzbiła się skarga i prośba znękanych mieszkańców;
Gdzie my o Matko, ach gdzie pójdziemy
I gdzie ratunku szukać będziemy?
Twojego ludu nie gardź prośbami.....”
Ludzie wychodzili przygnębieni ale z nadzieją, że nasza Opiekunka doprowadzi nas do jakiejś spokojnej przystani.
Tym nabożeństwem pożegnaliśmy rodzinne sioło, ojczystą ziemię, zagrody oraz świątynię gdzie byliśmy chrzczeni i przystępowali do pierwszej komunii świętej. Gdzie nasi rodzice uświęcali związki małżeńskie i gdzie żegnaliśmy dziadów w drodze na wieczny spoczynek.
Niektórzy jeździli jeszcze do wioski po resztki ukrytej żywności i paszę dla zwierząt, ale wiązało się to z dużym ryzykiem.
Ci którzy tego nie przeżyli, nie są w stanie pojąć, jak bolesne było porzucenie rodzinnego domu i ziemi ojców. Zostawialiśmy dorobek życia oraz największe bogactwo – ziemię, naszą żywicielkę. Ponadto nie wiedzieliśmy gdzie pojedziemy i co nas tam czeka. Mimo wszystko wyjazd był konieczny, bo dawał szansę przeżycia.
Pod Urzędem ustawiła się kolejka po karty ewakuacyjne i przydział do transportu. Pierwsi stanęli wegetujący na kwaterach, mieszkańcy okolicznych siół.
W połowie stycznia 1945 roku, kolumny wozów wyruszyły na stację do Zborowa. Tam po krótkim oczekiwaniu wtłoczono po kilka rodzin do nieogrzewanych wagonów towarowych i 20 stycznia ruszył pierwszy transport gontowiecko – mileński do Przemyśla. 30 stycznia odjechał drugi transport (mileński) przez Złoczów, Krasne, Lwów i Rawę Ruską w kierunku Zamościa.
2 lutego zatrzymał się w Bełżcu koło Tomaszowa Lubelskiego.
Tragicznie rozpoczęliśmy pobyt na gościnnej lubelskiej ziemi. Na drugi dzień, sanie zaczęły podjeżdżać pod wagony i rozwozić rodziny po okolicznych wioskach. Ludzie stali przy ogniskach, grzali się i czekali na transport. Stefka Zawadzka umyła się, zaplotła w warkocz włosy, ubrała płaszcz i też zeszła się ogrzać. Ja stałem w drzwiach wagonu. W pewnym momencie rozległ się huk, poleciały iskry, żar i dym z popiołem.
Podmuch odrzucił ludzi na boki. Kilka osób leżało. Osłupiały patrzyłem jak czyjaś noga z butem wyleciała w górę, zrobiła kilka koziołków i spadła na śnieg. Zeskoczyłem na dół. Córka Łucyków podniosła się na łokciach i zapytała, gdzie moja noga?. Obok leżała Stefka z poszarpanymi wnętrznościami. Jeszcze ze dwa razy ruszyła językiem i zamarła. Natychmiast obydwie odwieziono do Tomaszowa, gdzie Łucykowa zmarła w szpitalu. Reszta ludzi wyszła z tego bez szwanku, tylko niektórym odzież się tliła.
My jeszcze jedną noc spędziliśmy w pustym wagonie, bo innych już zabrano. Przykro było patrzeć na Staszka i Józka Zawadzkich, jak przerażeni i bezradni leżeli przytuleni do siebie. Stracili najbliższą osobę – starszą siostrę. Ojciec i brat byli na wojnie, a matka zmarła w Milnie. Stach miał 7 lat, Józek 10, natomiast Stefka 17.
Trzeci transport mileński też skierowano w te strony. Do Bełżca dotarł 15 lutego.
Przyjechały nim między innymi rodziny Krąpców, Majkutów (Jana), Deców i Marcjaszów.
4. GOŚCINNA ZIEMIA LUBELSKA
Dwa nasze transporty obejmujące ponad 90 rodzin, rozmieszczono na gospodarstwach poukraińskich wokół Tomaszowa Lubelskiego. Najwięcej bo około 40 rodzin osiedlono w Łosińcu i Wólce Łosinieckiej, 4 w Pasiekach, 7 w Rogoźnie, 6 w Zabałdach (Sabaudia), 5 na Majdanku, 11 w Wierszczycy, 6 w Jarczowie, 2 w Tomaszowie i po kilka w Kunkach oraz w Korhyniach.
Akcja przesiedleńcza była dwustronna. Ukraińców z terenów nadgranicznych przesiedlano w tym czasie za Bug, na nasze ziemie.
Dominowały tutaj gospodarstwa średnie i małe, podobnie jak u nas. Wielkość budynków też nie odbiegała od naszych, tylko inną miały konstrukcję. U nas podstawowym budulcem było drewno i glina, a tutaj drewno. Zdarzało się, że miejscowi wcześniej wprowadzili się do wolnych budynków. Taką sytuację mieli Krąpcowie w Wierszczycy i my w Rogóźnie. Do naszego jednoizbowego domku, wprowadziło się młode małżeństwo z dzieckiem. Przez całą zimę 8 osób tłoczyło się na powierzchni około 17m2.
Największy problem stanowiło utrzymanie zwierząt. Przywieźliśmy dwie krowy i dwie owce, ale bez paszy. Tutaj też nie zastaliśmy ani źdźbła siana. W ramach pomocy dla przesiedleńców podrzucono nam 2 baloty, co absolutnie nie pokrywało potrzeb. Na szczęście wśród miejscowych byli ludzie uczynni i pomogli przetrwać zimę. Dopiero wiosna definitywnie rozwiązała kłopoty. Zwierzęta wyszły na pastwiska, odżyły i zwiększyła się ilość mleka, które stanowiło podstawę naszego wyżywienia. Trochę później doszły czarne jagody, oraz zielenina z ogrodu. Zimą, w stołówce Państwowego Urzędu Repatriacyjnego (PUR) w Tomaszowie można było od czasu do czasu zjeść talerz zupy.
Jak tylko obeschło, Piotr Czapla zaorał nam ogród, na którym posadziliśmy trochę ziemniaków i warzyw. W polu rosło zboże zasiane przez Ukraińca Mikułę (wg sąsiadów, ludzkiego i uczynnego człowieka). Wyprowadzili się również sublokatorzy, a mama z babcią pobieliły i dokładnie wyszorowały mieszkanie. Zrobiło się zupełnie przestronnie i przytulnie. Podobne sytuacje mieli nasi w każdej wiosce.
Dość szybko doszło do porozumienia z miejscową społecznością. Nawiązały się nowe przyjaźnie i sympatie. Piotr Raróg został w Werszczycy, bo córka zadurzyła się w miejscowym chłopaku. Mnie i Władka Zająca, miejscowa młodzież zaakceptowała i przyjęła do swojej paczki. Czuliśmy się w ich towarzystwie równie dobrze, jak wśród rówieśników w Milnie.
Wiosną władze rozpoczęły agitację zachęcającą do wyjazdu w rejon Przemyśla. Kuszono samodzielnymi gospodarstwami i dobrą ziemią. Na przełomie maja i czerwca, wszystkie rodziny z Zabałd i spora grupa z Łosińca, wyruszyły do zachwalanej ziemi przemyskiej. Niestety wpadli z deszczu pod rynnę. Znaleźli się ponownie w strefie aktywnej działalności UPA.
Po naszym wyjeździe z Podola, Rosjanie natychmiast przystąpili do likwidacji band UPA i wszelkich przejawów nacjonalizmu ukraińskiego. Ich rola się skończyła. Dopiero wówczas banderowcom otworzyły się oczy i zobaczyli, że byli tylko narzędziem w rosyjskich rękach. Przekonali się jak bezsensowne były rzezie polskiej ludności wiejskiej, bo i tak zostałaby przesiedlona, podobnie jak ludność miejska. Tą działalnością pomogli tylko Rosjanom i zapisali czarną kartę w swojej historii.
5. WYJAZD NA ZIEMIE ODZYSKANE
Po zakończeniu działań wojennych, zaczęto zachęcać do wyjazdu na tereny poniemieckie. Władze obiecywały duże gospodarstwa z solidnymi zabudowaniami oraz maszynami i sprzętem rolniczym. Powracający z wojny oraz z Niemiec potwierdzali, że są to tereny dobrze zagospodarowane i uprzemysłowione.
Reszta ludności mileńskiej, która czekała na transporty do wiosny, została skierowana bezpośrednio na Ziemie Odzyskane. W połowie maja ktoś z naszych trafił na taki transport w Zamościu. Janycha przekazywała nawet aby babcia zabrała siostrzenicę Stefkę, bo Hanka (matka) z dwiema córkami zmarła z zimna, głodu i wycieńczenia na stacji w Zborowie.
Oni czekali na stacji pod gołym niebem od lutego do maja, wprost w nieludzkich warunkach. Zmarzniętych i głodnych, trawiły wszy i choroby. Władza ludu i tam pokazała prawdziwe oblicze. Po wyrzuceniu ludzi z domów, nie musieli się śpieszyć z przesiedleniem. A to, że marzną dzieci i starcy, że sporo ludzi straci zdrowie i część życie, dla Sowietów nie miało żadnego znaczenia. Nie człowiek, a cel był ważny.
W świetle powyższego trzeba przyznać, że nasze przesiedlenie odbyło się szybko i sprawnie. Też nas wszy dopadły, ale nie poucztowały długo.
Sporo więc wiedzieliśmy o warunkach życiowych na zachodzie. Ludzie zaczęli się spotykać, dyskutować oraz rozważać za i przeciw. Pokusa była duża, choć wyjazd oddalał nas od rodzinnych stron. To wówczas miało jeszcze istotne znaczenie. Nikt nie wątpił w powrót na ojcowiznę. Przeważały głosy za wyjazdem, bo nie wiele mieliśmy do stracenia. Tutaj czekała nas wegetacja na małych gospodarstwach, bez widoków na poprawę. W końcu zapadła decyzja - wyjeżdżamy. W połowie czerwca zgłosiliśmy grupę 17 rodzin do Urzędu Przesiedleńczego w Tomaszowie.
Rogóźno – wszyscy Majdanek – wszyscy
1. Głowacka Stanisława 1. Gaździcka Stefania
2. Letki Szczepan 2. Głowacki Michał
3. Myszka Ludwika 3. Krąpiec Józef (Kwatyrka)
4. Szeliga Maria 4. Łoik Michał
5. Zaleski Andrzej 5. Zając Ludwika
6. Zawadzki Mikołaj Tomaszów - wszyscy
7. Zawadzka Stanisława 1. Czapla Jan
Wierszczyca 2. Dec Ludwika
1. Dec Józef Łosiniec
2. Majkut Jan 1. Letka Maria
Jako głowy rodziny podaję kobiety bo mężczyźni byli jeszcze w wojsku. To nie było już masowe przesiedlenie, jechał kto chciał. Mogli też wyjeżdżać miejscowi.
Do końca roku małymi grupami, wyjechali stąd prawie wszyscy nasi ludzie. Zostały 3 rodziny w Wierszczycy oraz po jednej w Jarczowie i Pasiekach. W tym czasie wrócił z wojny Mikołaj Zawadzki, stryjek Michał, Jaśko Majkut i inni.
W ostatnich dniach czerwca przyszła wiadomość, że wagony czekają. Podstawiono nam furmanki i wyruszyliśmy na drugi etap naszej tułaczki. Zwierzęta znowu przemierzyły trasę do Bełżca. Dość sprawnie wszystko zostało załadowane i w dobrych nastrojach grzaliśmy się w słońcu, oczekując na podłączenie do jakiegoś transportu.
Nasz skład liczył około 8 wagonów. Dla ludzi i zwierząt podstawiono wagony kryte, zaś na sprzęt i paszę platformę. Nie wiedzieliśmy jak długo potrwa podróż, więc zapas paszy był nieodzowny.
Tuż przed ruszeniem w drogę, przeżyłem z rodziną rzadką radość. Zupełnie nieoczekiwanie zjawił się na stacji mój ojciec. Jechał z Niemiec na wschód do domu i na szczęście w Zamościu spotkał naszych żołnierzy, którzy wyjaśnili mu sytuację Polaków za Bugiem. Powiedzieli również, że dużo naszych jest koło Tomaszowa i prawdopodobnie jego rodzina. Zdążył w ostatniej chwili. Po sześciu latach rozłąki, znowu byliśmy razem. Gdyby nie to spotkanie w Zamościu, mógł pojechać dalej i zginąć z rąk banderowskich. Gdzieś po tygodniu oczekiwania, 7 lipca transport ruszył na zachód. Podano nam wprawdzie Gryfino jako docelowe miejsce wyjazdu, lecz była to znowu podróż w nieznane. Ta nazwa nic nie wyjaśniała. Jechaliśmy jednak w zupełnie innych nastrojach, bo z nadzieją na poprawę bytu.
W Rejowcu musieliśmy się przeładować do wagonów normalnotowarowych, ponieważ dotąd Rosjanie poszerzyli tory. Na dalszą podróż otrzymaliśmy wagony towarowe kryte i dwa osobowe. Nam z czterema innymi rodzinami, przypadł osobowy, bez ławek i z wejściami z pomostów.
Podróż okazałą się długa i męcząca. Trwała dokładnie 44 dni. Wszędzie panował duży ruch i tłok. Przejeżdżało wiele pociągów z wojskiem i mieniem zdobycznym wywożonym do Rosji. One miały pierwszeństwo.”…
„W wagonach nie było żadnych urządzeń sanitarnych ani do przygotowywania posiłków. Potrawy gotowano na ogniskach przed wagonami. Niejednokrotnie zupinę gotowano na kilku postojach. Na gwizd lokomotywy gorące garnki wstawiano do wagonów i jechaliśmy dalej.
Tylko na większych stacjach, przesiedleńcy otrzymywali chleb i zupę w PUR-owskich punktach. Oczywiście tam gdzie trafił się postój.
Prawdziwym problemem stało się żywienie zwierząt. Skromne zapasy paszy szybko się skończyły. Na postojach gdzie kto mógł i czym mógł ścinał trawę i ładował do wagonu. A nie było to łatwe na zaśmieconych stacjach. W czasie podróży, namówieni maszyniści zatrzymywali się czasem przy łąkach lub polach, a kto żyw pędził po naręcze siana lub snopek owsa. Miejscowa ludność znała te praktyki, czuwała i przeganiała rabusiów. To nieuczciwy proceder lecz dawał szansę utrzymania zwierząt przy życiu.
Najmniej odczuwała te dolegliwości młodzież i dzieciarnia. Dla nas podróż była bardzo atrakcyjna. Duży ruch pociągów, wciąż nowe stacje i miejscowości, znakomicie urozmaicały czas. Na postojach łaziliśmy po stacjach, a w czasie jazdy często siedząc na wagonach obserwowali mijane okolice, wsie i miasteczka.”…
„Po drodze w Inowrocławiu wyładował się Myszka Władysław, który w czasie wojny upatrzył tam gospodarstwo i specjalnie przyjechał z wojska do Tomaszowa, aby zabrać rodzinę. Namawiał też do pozostania z nim teścia Zaleskiego Andrzeja, lecz ten nawet nie chciał słuchać. Postanowił na dobre i złe trzymać się swoich ludzi.
Tereny zachodnie okazały się rzeczywiście atrakcyjne. Wszędzie budynki były murowane, osiedla okazałe i zadbane, a wysokie kominy potwierdzały uprzemysłowienie. Krajobraz psuły dość liczne zniszczenia wojenne.
W tym czasie nie były to jeszcze rejony spokojne – zdarzały się często kradzieże i rabunki. Wagony na noc musieliśmy dokładnie zamykać i ryglować. Przy zwierzętach zawsze ktoś nocował i blokował drzwi od środka. Mężczyźni którzy wrócili z wojny, chodzili w mundurach. Nasz transport zatrzymał się w Pyrzycach. Miasto mocno ucierpiało w czasie działań wojennych – zwłaszcza śródmieście. Mimo to, zachowało się też sporo dobrych lub mało uszkodzonych budynków. Na obrzeżach stały wille, nadające się do natychmiastowego zamieszkania. Bardzo przykre wrażenie robił ogólny bałagan, potłuczone szyby i porozrzucane pierze w każdym mieszkaniu. Miastem chyba rządzili Rosjanie, bo dość dużo ich się kręciło.
W Pyrzycach trochę odżyliśmy. Zniknął problem paszy dla zwierząt, a gałęzie drzew uginały się od owoców.
Sądziliśmy też, że nas wyładują i osiedlą w jednej z pustawych wiosek. Po kilkudniowym postoju, powlekli jednak dalej. Końcową stacją okazałą się Chwarstnica. Był to punkt wyładowczy, skąd rozwożono repatriantów po okolicznych, nawet bardzo odległych wioskach. Trasa kolejowa Gryfino – Chojna była jeszcze nieczynna. Być może Gryfino nie miało też połączenia ze Stargardem przez Zdroje.
Tutaj 20 sierpnia, zaraz po przyjeździe, kazano się nam wyładować na trawiaste na pobocze przy torze i czekać na furmanki.
Niedługo po odholowaniu naszych wagonów, na stację wjechał następny transport z przesiedleńcami.. Jeden ze starszych mężczyzn z tego pociągu podszedł do nas i wypytywał skąd jesteśmy, bo oni jak wyjaśnił, przyjechali bezpośrednio z Horodenki woj. Stanisławowskie. Mimo że w tym rejonie nie brakowało dobrych do osiedlenia wiosek, tego samego dnia załadowano nas na wozy i zawieziono aż do Ognicy nad Odrą. Krowy z trudem pokonały 40 kilometrową trasę przez Gryfino i Widuchową.
6. CZASOWY POBYT W OGNICY
Wieś okazałą się dość duża, niebrzydka, z solidnymi zabudowaniami i zaledwie częściowo zasiedlona przez rodziny powracające z Niemiec.
Władzom zależało na wypełnieniu jednego z ostatnich pustostanów. Inne wioski już zasiedlono.
Rozlokowaliśmy się byle gdzie, a później każdy miał wybrać gospodarstwo. Do Ognicy przywiózł nas Józef Włoch z Pacholąt.
Po dokładnym rozejrzeniu się, wszyscy zgodnie orzekli: to nie jest wieś dla rolników. Z jednej strony Odra, z drugiej łąki i z trzeciej las. Tylko od wschodu było trochę miernej jakości ziemi.
Grupa mężczyzn wyruszyła na poszukiwanie innej wioski. Okazało się, że 3 – 4 rodziny wszędzie mogły się osiedlić, ale nam chodziło o ulokowanie 16 rodzin. Nikt nie dopuszczał myśli rozbicia i tak już małej grupy z rodzinnego sioła.”…
Kobiety uzupełniały naczynia i sprzęt gospodarstwa domowego. Zbierały też porwane poduszki i pierzyny oraz różne fatałaszki. Prały to, zszywały i przywracały do użytku.
We wszystkim mieliśmy duże braki więc każda zdobycz się liczyła. Poważnie zmalał problem żywieniowy. Krowy się pasły, przybyło mleka, a w ogrodach rosło trochę warzyw, ziemniaków i sporo drzew owocowych.
Niektórzy zniecierpliwieni czekaniem zajęli gospodarstwa i stopniowo zaczęli się urządzać. Po 18 dniach wyczekiwania zapadłą decyzja. Wyjeżdżamy do Pakulent i Zarnowa (Czarnówek).
Penetrującym mężczyznom bardzo podobała się Krzywina, ale było tam miejsce zaledwie dla kilku rodzin. W Krzywinie mieszkał z żoną powracający z Niemiec nasz sąsiad Tadek Maliszewski (Kumareńko). Później dołączył do niego również brat Józef.
W sobotę 8 września przyjechały wozy z Pacholąt i Czarnówka, aby nas przewieźć do tych miejscowości. Posiadający konie wieźli dobytek swoimi furmankami.
Ku naszej radości, do nas znowu podjechał uśmiechnięty i bardzo sympatyczny Józef Włoch. Poczęstowaliśmy go rybą smażoną w śmietanie. Zajadał się nią i twierdził, że już dawno nie jadł czegoś równie dobrego. W tym trudnym okresie smaczny kąsek był rzeczywiście rarytasem.
My dość szybko załadowaliśmy na wóz skromny dobytek, a pod toboły wcisnęli karabin niemiecki znaleziony w lesie i w drogą.
7. OSTATNIA PRZYSTAŃ
Do Pakulent wjeżdżaliśmy drogą polną od Brus (Dębogóra). Wzdłuż drogi rosły śliwki, wiśnie, jabłonie i czereśnie. Gałęzie śliwek i jabłoni uginały się pod ciężarem owoców. Robiło to duże wrażenie i skłaniało do uznania dla gospodarności niemieckiej.
W końcu w perspektywie ukazała się wioska. Mała ale bardzo malowniczo położona, pośród wzniesień mocno pofałdowanego terenu.
Z lewej strony lasek sosnowy, za nim łąki i kępy drzew liściastych, zaś dalej tor kolejowy. Z prawej pola mocno pięły się w górę natomiast niżej za wioską widniały ogrody. Połacie pól przecinały zadrzewione aleje. Każda droga za wioską ciągnęła się w szpalerze owocowych drzew. Wioska choć mniejsza od Ognicy, okazała się przytulna i dała się lubić. A co ważne, doskonale nadawała się do produkcji rolnej. Naokoło otaczały ją pola z zupełnie dobrymi gruntami, w pobliżu był las i jeziora, blisko stacja kolejowa i nie daleko do miasta.
Budynki w większości solidne, a kilka wolnych i półwolnych, nadawało się do zamieszkania. Zachowało się też trochę mebli oraz sporo sprzętu rolniczego i maszyn.
Pośrodku wioski stał kościół z wieżą ale z dość zniszczonym wnętrzem, prawie bez dachówki na dachu i pułapu na stropie.
Ponoć Rosjanie zdetonowali w nim materiały wybuchowe.
Na cmentarzu pry kościele w licznych mogiłach z żeliwnymi krzyżami i ogrodzeniami oraz kamiennymi nagrobkami, spoczywali dawni mieszkańcy wioski, a także zmarli tu księża i pastorzy. Wszystko przemawia za tym, że były tam również mogiły średniowiecznych lennych rycerzy, do których należały te włości. Kościół bowiem pochodzi z XIII wieku i jest świadkiem odległych czasów oraz wydarzeń. Place przykościelne długo służyły za miejsca pochówku mieszkańców osiedli. Na poczesnych miejscach przy świątyni spoczywali zwykle właściciele okolicy oraz ludzie zasłużeni a dalej reszta.
Skoro kościół wybudowano w XIII wieku, wioska musiała powstać wcześniej, prawdopodobnie w poprzedzającym stuleciu, lub w początkach drugiego tysiąclecia. Według Edwarda Rymara, Pacholęta – Pakulent, to stare lenno rodu rycerskiego de Poclent (Poklent), od którego pochodzi nazwa wioski. Mogło też być odwrotnie. Do nich przylgnęło nazwisko od nazwy osady. W różnym czasie – tak samo jak ród – wymieniana jest jako Pokolente, Pokolent, Pakulent, Pakulenten (1523), Paculent (1780) i Pakulent (1944). Dzisiejszą nazwę Pacholęta przyjęto z atlasu S.Kozierowskiego, chociaż według autora opracowania, właściwsza byłaby Poklęty od osoby Poklęt (od kląć, jak Pogwizd od gwizdać).
Dawniejsi badacze tłumaczyli nazwę jako pole wokół obozowiska – grodu (Po – okolu lendina), kojarząc to z wzgórzem Padenberg – Strażnicza Góra na południe od wioski, którego nazwa mogła pochodzić od słowiańskiego słowa Padaru, Pudar – Strażnica. Na tym wzgórzu odkryto cmentarzysko z urnami popielnicowymi.
Lenna nadawał tu książę Otton I, Bogusław i Filip I.
W annałach historycznych (1292 i 1314) jest wymieniany mieszczanin Gryfina rycerz Wilhelm z Poklente. Od 1300 roku znany jest rycerz Henryk de Poclent który na pewno pochodził stąd, bo często występuje w towarzystwie Trampów, Bertekowów i Brusenhauerów, rycerzy tej okolicy. Wzmiankowany jest również Jan Levenow i Zebel Czernow.
Nie trudno tu o skojarzenia z nazwami wsi Bartików – Bartkowo, Brusenfelde – Dębogóra, Lebenow – Lubanowo i Czarnówek.
To tyle historii, a wracając do 1945 r. w Pacholętach osiedliło się 9 rodzin, a 7 w pobliskim Czarnówku.
Poszukujący odpowiedniej wioski do osiedlenia, wybrali takie rozwiązanie ze względu na bliskie położenie osiedli. Lepszego nie znaleźli. W tym rejonie żadna wioska – prócz pustego Potycza – nie mogła już przyjąć 16 rodzin. Ponadto istniała szansa przeniesienia się rodzin z Czarnówka do Pacholąt, ponieważ wielu powracających z Niemiec zatrzymało się tylko czasowo.
I tak się stało.
Jesienią zaczęli wracać z wojny młodsi mężczyźni, jak Letki Józef, Pająk, Gaździcki i Zawadzki Józef (Czarnówek). W grudniu wrócił z niewoli Piotr Majkut. Stach i Jaśko Dec, Antek Łoik oraz Bronek Zawadzki wrócili w następnym roku.
Nie wrócił Andrzej Szeliga i Józef Bieniaszewski do rodzin w Czarnówku. Nie wszyscy wrócili również z robót w Niemczech. Ta wojna zabrała 27 mężczyzn (Polaków) z Milna i 11 z Gontowy. Starsi mężczyźni – jak wszyscy z Kresów – walczyli na frontach I i II wojny światowej, natomiast młodsi brali udział w kampanii wrześniowej oraz w walkach z Niemcami od Bugu do Berlina. W tej wojnie szczególnie duże straty ponieśli Polacy pod Lenino, na Wiśle, na Wale Pomorskim, w Kołobrzegu i przy forsowaniu Odry z rozlewiskiem w rejonie Siekierek.
Stopniowo dowiadywaliśmy się gdzie są osiedleni inni ludzie z Milna. Okazało się, że wkrótce po nas do Sulimierza i Dzierzgowa (pow. Myślibórz) dojechała druga 27 rodzinna grupa z Tomaszowa, natomiast Marcinków Aniela z Biedrzyckim Olkiem i dwie rodziny z Gontowy osiedliły się w Różańsku koło Dębna.
Trochę później do Śmierdnicy przyjechał Franciszek Suchecki. Innych porozrzucano po całym Zachodzie. Przesiedlona ludność Milna została rozmieszczona w ponad 60 miejscowościach. Największe skupisko ponad 110 rodzin powstało w zielonogórskim, 50 rodzin osiedlono w szczecińskim i tyle samo w opolskim i wrocławskim. W lubelskim zostały 3 rodziny, a koło Przemyśla dwie. Łącznie z Milna wyjechało około 270 rodzin (1150 osób), a z sąsiedniej Gontowy 78 rodzin (330 osób).
|
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
|
|
|
|
|
|
Oceny |
|
|