|
Adolf Głowacki: "Milno - Gontowa. Informacje zebrane od ludzi starszych - urodzonych na Podolu, wybrane z opracowań historycznych i odtworzone z pamięci". Szczecin 2009 Część 7.
DWADZIEŚCIA LAT POKOJU (dokończenie)
Przed II Wojną Światową, wioski tętniły już pełnią życia. Gęsta ulicowa zabudowa Milna, ciągnie się wzdłuż rzeki na przestrzeni około 4 kilometrów. Nad panoramą Bukowiny dominuje masyw kościoła ze strzelista wieżą, a wjeżdżających do Gontowy, wita nowy kościółek z białego piaskowca.
Rytm życia mieszkańców odmierzają dźwięki dzwonów, wzywające pracowity i bogobojny lud do modlitwy, na nabożeństwa, do pracy i odpoczynku. Dzwonami ogłaszano też zgon każdego mieszkańca i alarmowano "na jeden bok" pożary.
Po zniszczeniach wojennych ślad nie został.
Szkoły pękają w szwach od nadmiaru dzieci. Wynajmowane są pomieszczeniach w prywatnych budynkach. Zachodzi konieczność budowy nowych większych szkół. Gontowa przed wojną zdążyła wybudować szkołę w stanie surowym, w Milnie skończyło się na planowaniu. Nie zrealizowano również planów budowy domów ludowych.
W każdy poniedziałek, na targ do Załoziec, ciągną liczne wozy z produktami rolnymi. Niestety bardzo nisko cenionymi, ze względu na dużą nadprodukcję rolną.
Wojna wielowiekową siedzibę hetmańską i całe Załoźce, zamieniła w gruzowisko. Przed II wojną, rany z pierwszej zabliźniły się, ale zamek pozostał ruiną. Na targowicy przy zamku, gromadziły się dziesiątki wozów z produktami rolnymi, owocami i zwierzętami. W trakcie targowania bito na zgodę w ręce, a po transakcji pito rmuhorycz - (litkup). Była to zwykle ćwiartka gorzałki.
Szczególny rejwach czynili Żydzi. Głośno zachwalali swój towar, a przy kupnie na głowie stawali, aby obniżyć żądaną cenę. Zwykle proponowali o połowę niższą. Zaklinali się przy tym, że i tak grubo przepłacają i dokładają do interesu. Odchodzili i wracali, chcieli bić w rękę na ich warunkach, ale chłopi znali te praktyki i nie dawali się nabrać. W końcu jednak trochę ustępowali i dochodziło do transakcji. Po dobiciu targu, Żyd oczywiście dalej lamentował - aj, waj - ile to on przepłacił, a po cichu szybko przeliczał czysty zysk.
Na targach spotykali się okoliczni mieszkańcy i nawiązywali znajomości. Wcześniej gdy Załoźce były jedyną parafia, ludzie spotykali się na nabożeństwach niedzielnych i świątecznych. Zapoznawali się tu też młodzi, a wiele zrodzonych sympatii, kończyło się małżeństwami.
Po wojnie Załoźce włączono do powiatu zborowskiego, wcześniej należały do brodzkiego Do końca naszej bytności na ojczystej ziemi, pełniły rolę ośrodka gminnego.
Podczas zaborów i do 1935 roku po wojnie, gmina była w Milnie. Później okoliczne wioski przyłączono do Załoziec. Przekazania urzędu dokonał ostatni wójt mileński Franciszek Baratn 23 K i sekretarz Jan Zaleski 63B.Ten ostatni przez kolejne dwa lata, pełnił jeszcze funkcję sołtysa. Po nim do wojny, sołtysował Piotr Zaleski 90B.
Miasto mimo zniszczeń wojennych, było największe w powiecie. Według spisu na 01.01.1938 r. Załoźce liczyły 6350 mieszkańców, natomiast powiatowy Zborów tylko 5550. Mieszkało tu 3450 Ukraińców, 2050 Polaków i 850 Żydów. Są to wielkości podane przez ukraińskiego profesora W.Kubyjowicza. W mieście był kościół i klasztor z kaplicą, cerkiew, bożnica, lekarz, aptekarz, szkoła 7 klasowa, urząd gminny, składy towarowe, sklepy, targowisko, ruiny zamku przypominające dawną świetność miasta i duży staw z groblą. Spiętrzona woda napędzała młyn i agregat prądotwórczy, zapewniający oświetlenie ważnym instytucjom miejskim.
Mimo niedostatku i niskich cen płodów rolnych, postęp był wyraźny. W chałupach pojawiają się radia kryształkowe na słuchawki, uruchamiane są biblioteki i czytelnie, a tuż przed wojną, w świetlicach odzywają się radia lampowe głośnikowe. Jest to epokowe wydarzenie - otwiera się okno na świat. Każdy może przeczytać książkę, gazetę i prasę rolniczą, a także posłuchać czym żyje kraj i co się dzieje na szerokim świecie. W niedzielę przy radiach gromadzą się tłumy, gdy nadawane jest ze Lwowa słuchowisko ze Szczepciem i Tońkiem.
Na podwórzach montowane są kieraty, a po żniwach Dżul 130B i Siara 103B, krążą po wiosce ze swoimi młocarniami, napędzanymi silnikami Diesla.
W latach trzydziestych krążyły pogłoski, że na Gontowieckiej Górze ma być zbudowany klasztor Redemptoryzstów. Do Gontowy przyjeżdżał ze Lwowa gontowianin Misztal, który miał być budowniczym. W 1933 roku, odbyła się wielka uroczystość postawienia krzyża, który był symbolem wiary i dzieła budowy klasztoru. Krzyż poświęcił ksiądz Garczyński.
Niestety budowniczy wkrótce zmarł, a później wybuchła wojna i do budowy nie doszło. Po naszym wyjeździe, Rosjanie usunęli krzyż z góry. Przypominał bowiem Polskę i świadczył, że to ziemia chrześcijańska.
W tym też czasie do Gontowy przyjeżdżali inżynierowie, którzy chodzili po górach, coś tam badali, kalkulowali, zaglądali do map geologicznych i orzekli, że pod górą na głębokości 100 m, jest duża żyła ze zbiornikiem wodnym. Była to bardzo dobra wiadomość, bo Gontowa odczuwała deficyt wody. W czasie obrządku w pompach brakowało wody. Jedynie w pompie Bartosiowej 69 o głębokości 56 m i u Wojciechów 2, nigdy się to nie zdarzało.
W ciągu krótkiego czasu, bo zaledwie w okresie 20 lat, wioski odrodziły się jak przysłowiowy Feniks z popiołów. Odrodziły i rozbudowały, a co dziwniejsze, mimo tak trudnej sytuacji, również wzbogaciły. Na początku dwudziestolecia, podstawowym ubiorem były ubrania z samodziałowego płótna białego lub barwionego, pod koniec zaś, rzadki to był obrazek przed sumą koło kościoła. Ogólnie rzecz biorąc, we wsi nie było dobrobytu, ale rzadka też była skrajna bieda. Ludzie żyli skromnie, lecz bez zadry w sercu. Nie czuli się pokrzywdzeni, bo taka była cała ówczesna wieś polska.
Należy podkreślić, że jednakowo żyli Polacy i Ukraińcy, a mieszane małżeństwa nie należały do rzadkości. Dyskryminacja narodowościowa którą wciąż podkreślają, to ich wymysł. Chyba, że rozumieją przez to zakaz działalności antypolskiej. Karani byli prowodyrzy, którzy głośno nawoływali do wystąpień antypolskich i sabotażyści Ukraińcy mocno też akcentują to, że nie mogli kupować ziemi, ale przemilczają, że zakaz obejmował wszystkich którzy nie przyjęli obywatelstwa polskiego. Jakaż to dyskryminacja skoro w Bukowinie był kościół, a w Podliskach cerkiew, na styku Bukowiny i Kamionki polska szkoła, a w Krasowiczynie ukraińska. Ukraińcy mieli nawet swój dom ludowy w którym organizowali różne imprezy i uroczystości. Mieli też różne legalne organizacje. Niestety działały również i to bardzo mocno, nielegalne. Burzyły one szczególnie młode umysły i podsycały nacjonalizm ukraiński. Efekty tej działalności, mieliśmy wkrótce odczuć w dotkliwy sposób. Co prawda w ich szkole obowiązkowy był język polski, ale i w polskiej też obowiązkowy ukraiński.
Tragiczne przeżycia z lat I wojny, nie wygasły w pamięci mieszkańców wiosek i tych którzy tu walczyli. Po II wojnie, A.Worobiec spotkał w Czeskiej Orawie starych wiarusów, którzy wiele czasu spędzili w okopach Bukowiny i w punkcie obserwacyjnym na Gontowieckiej Górze.
Gdy im powiedział, że wioski zostały odbudowane, nie mogli w to uwierzyć. W głowach im się nie mieściło, że na takim pobojowisku mogło odrodzić się życie. A wyście tam byli? Pytali z niedowierzaniem. Tak, odpowiedział. Nawet tam mieszkałem. Okazało się, że ci weterani służyli w austriackim pułku piechoty, któremu wyznaczono do obrony mileński odcinek frontu. Część przeżyła w rowach strzeleckich na Bukowinie, a niektórzy obsługiwali punkt obserwacyjny na Gontowieckiej Górze. Na tej górze zginęło kilku ich rodaków, bo była bardzo zaciekle przez Rosjan ostrzeliwana.
Nie wiem czy Worobiec powiedział im, że w 1944 roku wioski znowu zostały uśmiercone. Tym razem bez wojny, przez Ukraińców. Na pewno nie mogli by zrozumieć, bo żaden rozumny człowiek tego pojąć nie może, że tyle nakładów, tytanicznej pracy, wyrzeczeń i mozołu, bezmyślność ludzka w jedną noc zamieniła w zgliszcza.
|
|